#160, 161, 162 Madonna “Celebration” (2009) & Katie Melua “Call off the Search” (2003) & Linkin Park “Meteora” (2003)

W 2009 swój dorobek artystyczny postanowiła podsumować Madonna. Tak powstała składanka “Celebration”. Moim zdaniem trochę się pośpieszyła. I tak pewnie dostaniemy od niej podobny krążek na 30-lecie kariery w 2013. Są dwie wersje tej płyty – 2CD i 1CD. Ocenię wersję jedno-płytową, by za bardzo was nie znudzić. Ta płyta to kwintesencja Madonny. Brakuje na tej wersji jednak chociaż jednego reprezentanta z “Erotica”, “Bedtime Stories” i “American Life”, ale widać, że postawiono na piosenki z początków kariery. Jeśli ktoś wątpi, czy Madonna jest królową popu, powinien posłuchać tego krążka. Widać, jak zmieniała się przez lata. Najpierw była zwykłą dziewczyną śpiewającą chwytliwe, taneczne hity. Potem dojrzała i zaserwowała album “Like a Prayer”. Następnie zaś wydała najspokojniejszy i najbardziej dojrzały album w swojej karierze (nie uwzględniając składanki z balladami pt. “Something to Remember”) składający się z elektronicznych utworów (“Ray of Light”) by zabrać nas na parkiet dzięki klubowemu “Confessions on a Dancefloor”. Dobrym pomysłem było porozrzucanie piosenek. Madonna nie zachowała porządku chronologicznego. Album otwiera “Hung Up” z 2005 roku. Jest to jedna z moich ulubionych piosenek Madonny, lecz nieco blednie przy “Like a Prayer” czy “Frozen”. Później przechodzimy do tanecznego “Music” i ciekawego “Vogue”. Najmłodszym utworem na składance jest “4 Minutes” z Justinem Timberlaka’em i zupełnie nowy utwór – “Celebration”. Przyznam jednak, że ten dance popowy numer jest jednym z najsłabszych w całej karierze Madonny. Oj, spadek formy. Inną piosenką na tej kompilacji, która mi się nie podoba, jest “Material Girl” z drugiej płyty artystki pt. “Like a Virgin”. Za bardzo przesłodzony numer. A w połączeniu z teledyskiem to nic tylko umawiać się do dentysty. Na szczęście oprócz tych dwóch ‘dołków’ płyty słucha się z przyjemnością. Cieszę się, że znalazły się na niej takie piosenki, które są na liście moich ulubionych od dłuuugiego czasu. Należą do nich chociażby “Like a Prayer” i “Frozen”. Składanka hitów Madonny jest idealna dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z muzyką królowej. Posłuchają jej starszych piosenek, przypomną sobie te młodsze. No i zrozumieją, dlaczego to właśnie Madonna jest nazywana królową popu. W jakiejś mierze to od niej wszystko się zaczęło…

Katie Melua to pochodząca z Gruzjii dziewczyna, która w bardzo młodym wieku wraz z rodzicami przeniosła się do Anglii. I tam pokochała śpiewać. W chwili wydania swojej debiutanckiej płyty zatytułowanej “Call Off the Search” miała zaledwie 19 lat. Jak na tak młody wiek piosenki są dojrzałe. Katie wiedziała, co chce osiągnąć. Zamiast, jak jej rówieśnicy, robić ‘tournee’ po klubach Londynu, ona twierdziła, że taka muzyka jej nie interesuje. Pierwsza płyta wokalistki, którą teraz oceniam, utrzymana jest w jazz’owej stylistyce. Czasem jest balladowo (“The Closest Things to Crazy”, “Lilac Wine”). Innym znów razem daje trochę więcej “czadu” i serwuje utwory, przy których można się pokołysać (“Crawling Up the Hill”). Głos ma jeszcze nie do końca wyćwiczony. Nie jest idealny, ale na tej płycie (podobnie jak na np. “All We Know Is Falling” Paramore) nie przeszkadza to. Najbardziej podoba mi się to, że płyta “Call Off the Search” jest bardzo żywa. Zaraz wyjaśnię, co to znaczy. Słuchając jej wielokrotnie miałam wrażenie (szczególnie, gdy zamykałam oczy), że Katie stoi obok mnie i śpiewa. Taki mini koncert w mojej głowie 😉 Jeśli chodzi o teksty to trochę się zawiodłam, bo chyba tylko dwa z nich są autorstwa Katie (“Faraway Voice” i “Belfast (Penguins and Cats)”). Gdybym o tym nie wiedziała, nigdy bym nie pomyślała, że miała tak mały udział w tworzeniu piosenek. Śpiewa je tak autentycznie. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by przyjrzeć się, o czym w ogóle Melua śpiewa. W subtelnym, lekkim “Blame It On the Moon” nuci Gonna blame it on the moon, Didn’t want to fall in love again so soon (PL: Będę oskarżać o to Księżyc, Nie chciałam znów się zakochać tak szybko). W “Lernin’ the Blues” odkrywa przed nami tajemnice blues’a. Uroczym głosem śpiewa You play the same love song It’s the tenth time you’ve heard it, You’ve had your first lesson in learnin’ the blues (PL: Grasz tą samą miłosną piosenkę Słyszysz ją już po raz dziesiąty; Miałeś pierwszą lekcję W nauce bluesa). Jednak moim numerem jeden jest “Crowling Up the Hill”. Piosenka napełnia mnie pozytywną energią. Katie śpiewa w nim o powolnym wdrapywaniu się na samą górę i swojej karierze, która tak na dobre rozkręciła się po wydaniu drugiej płyty: So here I am in London town, A better scene I’m gonna be around, The kind of music that won’t bring me down, My life is just a slow train crawling up a hill (PL: Więc jestem tutaj, w Londynie Lepsze miejsce, zamierzam się tu kręcić, Rodzaj muzyki, który mnie nie nudzi, Moje życie jest jak powolny pociąg wdrapujący się na wzgórze). A to wszystko podane w tak lekki sposób, że każdemu się chyba powinno spodobać. Największym minusem płyty jest to, że sporo piosenek mi uleciało. Szkoda też, że Katie nie do końca była świadoma swojego talentu i głosu. Jednak jak na debiut, jest dobrze. czy Melua rozwinęła się muzycznie, dowiemy się niedługo, bo planuje ocenić całą jej dyskografię.

 

Pierwsza płyta zespołu Linkin Park pt. “Hybrid Theory” ukazała się w 2000 roku. Trzy lata musiały więc czekać osoby, które zachwyciły się debiutem, na ich nowy krążek. Mnie pierwsza płyta zespołu nie zachwyciła, aczkolwiek kilka piosenek naprawdę mi się spodobało i do dzisiaj często goszczą w moich głośnikach. Do “Meteory” przekonywałam się długo. Po płytę sięgnęłam już w sierpniu. Często słuchałam jej i we wrześniu. Na początku byłam wręcz załamana tym albumem. Zdenerwowałam się na chłopaków, że po fajnym debiucie wydali takie coś. Dzisiaj przyjmuję ten album nieco lepiej, choć szału nie ma. Gorszy niż poprzedni. Nie postarali się za bardzo. Cały album właściwie zlał mi się w jedno. Raz, przeglądając tracklitę, po zapoznaniu się już kilka razy z “Meteorą”, byłam zaskoczona, że są na niej takie piosenki jak “Figure 09” czy “Faint”. Nie zauważalne. Od poprzedniego krążka styl Linkin Park się nie zmienił. Nadal serwują dawkę rockowych brzmień połączonych z elementami rapu. No i chwała im za to, bo dzięki temu się wyróżniają. Inaczej wrzuciłabym ich do worka z innymi podobnymi zespołami. Płytę otwiera intro “Foreword”. Oderwane od rzeczywistości. To moja opinia. Nawet za dobrze nie łączy się z następną piosenką – “Don’t Stay”. Utwór jest całkiem fajny. Chester czasem śpiewa, czasem krzyczy. Inny koleś rapuje. Z pozostałych numerów lubię jeszcze “Breaking the Habit” oraz “Numb”. Ta pierwsza wyróżnia się. Jest to chyba najłagodniejszy numer w wykonaniu tego zespołu. Jakby się człowiek uparł to i by do niego potańczył 😉 O ile dobrze pamiętam w utworze występuje tylko Chester. Nie ma już rapowanej wstawki. “Numb” z kolei pamiętam ‘z dzieciństwa’, że tak powiem. Wiele osób w podstawówce miało świra na punkcie tego numeru. Ja nie. U mnie przyszło to po latach xD To właściwie wszystko, co lubię z “Meteory”. Nie podoba mi się natomiast “Hit the Floor” (za bardzo wykrzyczane, chaotyczne; rapowane zwrotki są super, refren koszmarny), “Easier to Run” (nudne, bez polotu) oraz “Session”. Na poprzedniej płycie Linkin Park również mieli jeden utwór instrumentalny (“Cure For the Itch”). Teraz taką funkcję spełnia “Session”. Nie podoba mi się coś takiego. Mogli to chociaż skrócić i wrzucić jako interlude. Jest tu jeszcze jednak piosenka, o której powiedziałabym, że się wyróżnia. Mowa tu o “Nobody’s Listening”. Muzyka przywodzi mi na myśl dźwięki płynące z Dalekiego Wschodu. Japonia, Chiny i takie tam. Podsumowania nie będzie. Co chciałam napisać zawarłam we wstępie. Fanom Linkin Park mogę zdradzić, że ich kolejna płyta (“Minutes to Midnight”) zostanie przeze mnie zrecenzowana już wkrótce.

#158 Gabriella Cilmi “Lessons to Be Learned” (2008)

Gabriella Cilmi to australijska piosenkarka włoskiego pochodzenia. Poznałam ją już dwa lata temu, ale wówczas zatrzymałam się na dwóch jej utworach: „Sweet About Me” i „Got No Place To Go”. Niedawno uznałam, że warto zapoznać się z jej dyskografią. Niewielką, ale jednak. Głos Gabrielli został porównany do tego Amy Winehouse. Barwą. Muzyką się jednak różnią, choć i Gabriella i Amy inspiracje czerpią z jazzu i soulu. Cilmi dodaje do tego jednak pop, rock a nawet funk. Po pierwszym przesłuchaniu nie kojarzyłam tylko 3 piosenek. Dobry wynik. Są płyty, z których utwory zapomina się po sekundzie. Od pierwszej piosenki Gabriella przygotowuje nas na jazdę po najlepszych brzmieniach. „Save the Lies” jest świetnym, nieco rockowym utworem, w którym Gabriella nawet rapuje. „Sweet About Me” łączy w sobie soul i pop. Niedługo potem słuchamy „Got No Place To Go”, z bridgem, który bardzo mi się podoba; i taneczne „Messy”. Czasem Cilmi daje nam odpocząć serwując soulowe „Sanctuary” i „Einstein”. Ciężko wybrać mi mój ulubiony kawałek z tej płyty. Wszystkie są na wysokim poziomie. Dlatego nie będę się ograniczać. Z szybszych piosenek uwielbiam „Don’t Wanna Go to Bed Now”. Energiczny, nieco rockowy, nieco funkowy numer. Przy takim długo się nie zaśnie 😉 Kojarzy mi się z latami 50. i 60. Jednak najbardziej kocham dwa utwory. Pierwszym z nich jest „Awkward Game” z pięknym, akustycznym początkiem. Uwielbiam głos Gabrielli w tym numerze. Drugi to „Cigarettes and Lies”. Na początku nie zwracałam na niego uwagi, lecz później pokochałam go. Gabriella śpiewa w tej piosence zupełnie niepodobnie do tego, co słyszeliśmy wcześniej. W pamięci wyrył mi się szczególnie moment, gdy śpiewa And Too Many Times Have You Shut Me Out (PL: I zbyt dużo czasu masz, aby mnie zasłonić). No i na osobną pochwałę zasługuje przygotowana do tego utworu muzyka. Gratulacje. I jak już jestem przy muzyce towarzyszącej Gabrielli. Jest rewelacyjna. Takie piosenki właśnie lubię. Nagrane przy użyciu żywych instrumentów a nie przy skorzystaniu z komputera. Mam nadzieję, że na drugiej płycie Gabriella nie zdradziła brzmień, którymi zachwyciłam się słuchając „Lessons to Be Lerned”.

#156, 157 Kelly Rowland “Simply Deep” (2002) & The Pussycat Dolls “Doll Domination” (2008)

Kiedy dalsze funkcjonowanie zespołu Destiny’s Child wisiało na włosku, każda z dziewczyn zaczęła myśleć o karierze solowej. W 2002 Beyonce zaczęła pracę nad “Dangerously In Love”, Michelle wydała nawet własny album pt. “Heart to Yours”. Nic więc dziwnego, że i Kelly nabrała ochoty na nagranie czegoś pod własnym nazwiskiem. Album “Simply Deep” ukazał się w 2002 i spodobał się ludziom. Szczególnie singiel “Dilemma” pozamiatał na listach przebojów i zgarnął statuetkę Grammy. Mi szczerze mówiąc ta piosenka już się przejadła. Nadal jednak mam do niej ogromny sentyment, bo kojarzyłam ją na długo przed tym, zanim zaczęłam na poważnie interesować się muzyką. Nie lubię jedynie tego głosu, który pojawia się w tle nucąc coś na kształt “ooo”. Styl solowej płyty Kelly nie odchodzi od tego, co nagrywała z dziewczynami. Nadal siedzi w r&b. Na szczęście tak dobrze odnajduje się w tych rytmach, że słuchanie “Simply Deep” to przyjemność. Materiał jest podzielony mniej więcej równo. Z jednej strony dobre, kołyszące utwory, z drugiej strony zaś ballady. Z szybszych piosenek uwielbiam szczególnie “Stole”. Wprawdzie nie potrafię w tym momencie jej zanucić, ale samo słuchanie sprawia mi dużą przyjemność. Lubię również “Love/Hate”. A w szczególności początek. Fajny jest. Nieźle przedstawia się też “Past 12”. Moim numerem jeden z szybszych piosenek jest chyba “Train On a Track”. Ten numer najbardziej skojarzył mi się z twórczością Destiny’s Child. A to dlatego, że głos Kelly w niektórych momentach został podwojony. Innym znów razem śpiewa wers a już zaczyna inny. Nie umiem tego inaczej wyjaśnić. Na koncercie by jej to nie wyszło. Sporą część płyty zajmują spokojne piosenki, ballady. Moją ulubioną jest “Haven’t Told You”. Kelly bosko w niej wypadła. Oprócz tego do ballad należy numer tytułowy – “Simply Deep”. Możemy usłyszeć w nim młodszą siostrę Beyonce – Solange. Dziewczyny mają podobne głosy. Sprawia to, że momentami mam wrażenie, jakbym słuchała samej Beyonce. Kolejna spokojne utwory – “Obsession” i “Heaven” – przelatują niezauważalne. Ciekawe jest “Everytime You Walk Out the Door”. Bardzo podoba mi się początek, w którym słyszymy deszcz. Solowy debiut Kelly Rowland przyjmuję znacznie cieplej niż pierwszą płytę Beyonce pt. “Dangerously in Love”. Piosenki są dopracowane, ładnie zaśpiewane.

Fanką ‘laleczek’ stałam się za sprawą kawałka “Don’t Cha”. Niedługo potem w ręce wpadła mi ich płyta “PCD” i wsiąkłam na dobre. Takie numery jak “Buttons” czy “Beep” nigdy mi się nie znudzą. Nic więc dziwnego, że z wielką niecierpliwością czekałam na nowy krążek. Przez ten czas w zespole działo się różnie. Dziewczyny miały pretensje, że Nicole Scherzinger jest faworyzowana. Niedługo po wydaniu “PCD” miała nawet ukazać się jej solowa płyta. Nic z tego nie wyszło i koniec końców Niki wróciła do Jessiki, Ashley, Kim i Melody. Wydana w 2008 roku druga płyta girlsbandu ma wymowny tytuł: “Doll Domination”. Dziewczyny wróciły i są gotowe na podbój list przebojów. Po latach mamy już obraz tego, czy im się udało. “When I Grow Up”, “Hush Hush” czy “Jai Ho” (z deluxe edition) były hitami. “Whatcha Think About That”, “Bottle Pop” czy “I Hate This Part” przeszły niestety bez echa. Na płycie ‘laleczek’ mniej jest r&b, więcej natomiast popu i tanecznych brzmień. Podoba mi się to, że każda z piosenek jest inna. Nie ma tu dwóch takich samych numerów. Z jednej strony mamy fajne, taneczne utwory (“When I Grow Up”, “Bottle Pop”) z innej spokojne piosenki (“I’m Done”, “Out of This Club”). Za produkcję płyty odpowiada Timbaland. Słychać to szczególnie w “Magic” (te ‘muczenie’ na początku utworu). Oprócz niego Pussycat Dolls są wspierane m.in. przez Snoop Dogga (“Bottle Pop”, był zbędny, nic nie wniósł fajnego do tej piosenki); Missy Elliott (“Whatcha Think About That”, świetny part); no i na dokładkę R.Kelly i Polow da Don (w spokojnym, niezłym “Out of This Club”). Jest kilka numerów na “Doll Domination”, które bez chwili namysłu zaliczyłabym do najlepszych. Przede wszystkim przebojowy singiel “When I Grow Up”. Tekst opowiada o pragnieniu sławy: When I grow up I wanna be famous I wanna be a star (PL: Kiedy dorosnę chcę być sławna chcę być gwiazdą). To wszystko PCD już mają, ale co im szkodziło uszczęśliwić fanów takim utworem. Uwielbiam też “Whatcha Think About That”. Nie mogę uwierzyć, że piosenka miała tak małą promocję. Powinni się bardziej z tym postarać. Moje wprawne ucho wychwyciło Katy Perry w tej piosence. Nie śpiewała tu, lecz to o niej śpiewano. A konkretniej rymowano:it’s just me and my girls play like Katy Perry kissing on girls now (PL: Bawimy się jak Katy Perry, całując dziewczyny). Lubię też zakręcone “Whatchamacallit” (trzy lata uczę się wymawiać i pisać ten tytuł) oraz “Perhaps Perhaps Perhaps”. Ta druga jest chyba najoryginalniejszą piosenką na płycie. Ma w sobie coś z jazz’u, cos z muzyki lat 40. czy 50. Uroczy, fajny kawałek. Za pierwszym razem może wam się nie spodobać, ale warto dać jej szansę. Może teraz trochę szpileczek wymierzonych w PCD. Nie podoba mi się rozmemłane “Elevator”, nudne “Love the Way You Love Me” oraz nowa wersja “Baby Love”. Jednak największy minus daję za to, że w piosenkach słychać tylko Nicole. Ten zespół równie dobrze może nazywać się Nicole and The Dolls. Szkoda, że pozostałe członkinie są zdegradowane do roli chórku czy tancerek.

#152 Mariah Carey “Emotions” (1991)

W tym roku mija 20 lat od wydania tego krążka. “Emotions” jest następcą wydanego rok wcześniej, debiutanckiego albumu Marii Carey pt. “Mariah Carey”. Wiele osób mówiło, że to jedna z jej najgorszych płyt. No i znów: co inni krytykują, ja chwalę. Nie jest to może płyta na miarę debiutu, ale wcale nie jest słaba. Jak można się spodziewać, przez rok Mariah nic a nic się nie zmieniła. Nadal serwuje nam piosenki popowe z wpływami r&b a nawet i muzyki dyskotekowej. W utworach często towarzyszy jej charakterystyczny chórek, co można podłączyć i pod muzykę gospel. A nad tym wszystkim góruje jej niesamowity wokal. Tytuł płyty nie jest przypadkowy. “Emotions” = emocje, towarzyszą każdej piosence. Tanecznym “Emotions” opowiada o spełnionej miłości: I’m in love I’m alive (PL: Zakochałam się Ja żyję). W “Can’t Let Go” mamy obrót o 180 stopni. W tej balladzie Mariah wciela się w nieszczęśliwą, porzuconą kobietę: Do you even realize the sorrow I have inside Everyday of my life?(PL: Czy zdajesz sobie sprawę, jakie cierpienie przeżywam Każdego dnia mojego życia). Moi faworyci? Zdecydowanie soulowa ballada “The Wind” opowiadająca o bólu po śmierci ukochanej osoby. Mariah brzmi w niej niezwykle autentycznie, ma smutny głos. Lubię też “Make It Happen”, a najbardziej końcówkę tego utworu. Mariah w nim krzyczy. Zazwyczaj brzmi łagodnie, a tu pokazała pazur. Głównie dzięki temu zapamiętałam ten kawałek. Podoba mi się również taneczne “You’re So Cold” z magicznym początkiem. Gorsze utwory? Zupełnie nie potrafię przekonać się do “Can’t Let Go” oraz “And You Don’t Remember”. Mariah nagrała całkiem przyzwoity album. Słuchałam go kilka razy pod rząd i wcale mnie nie znudził. Najbardziej zauroczył mnie jego klimat. Typowa muzyka lat 90. Ale jakże sprawiająca frajdę w 2011 roku.

#149, 150 Paris Hilton “Paris” (2006) & Eliza Doolittle “Eliza Doolittle” (2010)

Kim jest Paris Hilton? Każdy z was na pewno ją kojarzy, ale kto umie powiedzieć, czym się dokładnie zajmuje? Ma za sobą przygody z modelingiem, filmem (Złota Malina dla najgorszej aktorki za “Dom woskowych ciał”). Jednak nic nie wychodzi jej tak dobrze jak lansowanie własnej osoby. Pewnego dnia jednak się nudziła i pomyślała: Już wiem! Nagram płytę! Nagranie własnego krążka nie jest jednak przedsięwzięciem tanim, jednak Paris o brak kasy martwić się zupełnie nie musi. Jest ustawiona do końca życia. Bardzo sceptycznie podchodziłam do tej płyty. Pierwsze zetknięcie z nią przypominało mi basen przy hotelu w Tunezji. Pierwsze podejście – brrr, lodowata woda. Lecz potem człowiek szybko się przyzwyczaja. Najbardziej nie podoba mi się głos Paris. Nie ma co ukrywać – Amy Lee czy Christiną Aguilerą to ona nie jest. I gdybym miała tylko to oceniać, byłoby nisko. Jednak jak wspomniałam wcześniej, Hilton ma kasę, stać było ją na producentów, którzy nadali temu krążkowi całkiem niezłe brzmienie. Przede wszystkim Scott Storch. Produkował dla Christiny Aguilery (“Fighter”, “Walk Away”) i dla Beyonce (“Naughty Girl”, “Baby Boy”). Jaką muzykę mogłaby grać Paris? Nie spodziewajmy się po niej ballad. Krążek składa się 11 tanecznych utworów. Zapewne do takich chciałaby bawić się sama Paris. Najbardziej podoba mi się to, że nie są to tylko popowe, zlewające się w jedno kompozycje. W “Fightin’ Over Me” słychać inspiracje hip hopem. A na dokładkę w utworze rapuje Fat Joe i Judakiss. W “Stars Are Blind” mamy mieszankę popu i reggae. Pamiętam ten numer z wakacji 2006. “Jealously” w refrenie słychać ostrzejsze brzmienie. Spokojniej robi się na chwilę – przy “Heartbeat”. Teksty piosenek nie są zbyt wyszukane. Są raczej proste, aby nie trzeba było za dużo myśleć tylko dać się porwać muzyce. W utworach Paris śpiewa o tym, jaka jest piękna i seksowna np. w “Fightin’ Over Me” Maybe cuz im hot to death and I’m so so so sexy (PL: Może dlatego że jestem zabójczo gorąca i tak bardzo bardzo sexy) czy w “Turn You On” The clubs not hot until I walk through (PL: Ten klub nie jest gorący dopóki tam nie wejdę). Sporo tu również o chłopakach. Jak mogło być inaczej, skoro liczba ‘narzeczonych’ Paris jest większa niż jej IQ. Swoją płytą Paris świata nie zbawi. Chciała to nagrała. Współczuję tym, którzy biorą ten album na serio i doszukują się w nim wielkiej sztuki.

Pamiętacie jeszcze najbardziej wygwizdaną piosenkę roku? Oczywiście nie w sensie, że była kiepska. Nic z tych rzeczy. Wygwizdać to my sobie możemy “Friday” Rebeki Black. Utwór Elizy Doolittle “Skinny Genes” był jedną z najczęściej granych piosenek przez radia w zeszłe wakacje. Piosenka jest naprawdę dobra. Kolejny singiel – “Mr Medicine” nie podobał mi się. To na trochę odsunęło mnie od twórczości tej młodej Angielki. Cieszę się jednak, że sięgnęłam po jej debiutancki album. Głos Elizy kojarzy mi się z tym Lily Allen. Tak samo delikatny, podobna barwa. Jednak muzycznie się różnią. Lily jest bardziej popowa. Eliza oprócz popu skierowała się w stronę soulu i folku. Oprócz tego czerpała inspiracje z muzyki lat 50. i 60. I to właśnie w Anglikach uwielbiam. Nie boją się sięgać po muzykę z odległych lat. Oczywiście dodają do tego nowoczesne melodie, ale całość brzmi świetnie, oryginalnie i świeżo. Tą drogą poszła i Eliza. Przy jej muzyce dobrze możemy bawić się i my i nasi rodzice. Album składa się z 13 utworów. Wiele z nich to radosne, nieco taneczne numery. Inne są spokojne, lecz nie nudzą i nie wzruszają. Nie są typowymi balladami. Mocną stroną piosenek są ich teksty. W uroczym “Money Box” śpiewa o pieniądzach, wymienia sporo walut. W “Missing” śpiewa o tym, że brakuje jej miłości. W “Skinny Genes” wymienia wady swojego chłopaka I really don’t like your point of view (PL: Naprawdę nie cierpię Twojego sposobu bycia). Lecz tak naprawdę chce z nim być. Ze wszystkich utworów zawartych na tym krążku najbardziej lubię “A Smokey Room”. Jest to nieco jazz’owa piosenka. Kojarzy mi się z “Sinkin’ Soon” Nory Jones. Uwielbiam też “Pack Up”. Świetnym pomysłem było umieszczenie w refrenie tego męskiego głosu. Dzięki temu piosenka się wyróżnia. Trzecim kawałkiem, który należy do moich ulubionych jest “Empty Hand” – najspokojniejsza piosenka na płycie. Bardzo nastrojowa. Mniej podoba mi się natomiast wspomniane wcześniej ‘Mr. Medicine” i nudne “Police Car”. Są to na szczęście nieliczne momenty, w których wątpimy w Angielkę. Ma ona dar do tworzenia lekkiej, przyjemnej muzyki, która jest na dodatek czymś więcej. Polecam.

#144, 145, 146 Adele “21” (2011) & Natalia Kills “Perfectionist” (2011) & Alexis Jordan “Alexis Jordan” (2011)

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w radiu piosenkę „Rolling In the Deep” zerwałam się uradowana. „To Amy!” – pomyślałam. Szybko jednak mój entuzjazm opadł, bo w dalszej części piosenka nie brzmiała na śpiewaną przez Winehouse. Wtedy też przypomniałam sobie o jeszcze jednej brytyjskiej wokalistce, obdarzonej oryginalnym głosem – Adele. Jej pierwsza płyta „19” (2008) jest genialna. Pytanie tylko, czy „21” utrzyma ten poziom. Jaki jest ten album? Przede wszystkim przewidywalny. Czy ktoś w ogóle myślał, że Adele nagle porzuci soulowe melodie na rzecz dance popu? Chyba nie. W końcu to właśnie za te piękne soulowe melodie z elementami jazzu i bluesa świat pokochał Adele. Pierwsza nazwałabym ją idiotką, gdyby z tego zrezygnowała i poszła za modą. Wielkim atutem albumu są teksty. Opowiadają one o miłości. Jak przyznała niedawno w wywiadzie, wspaniałe, poruszające teksty na “21” napisała po rozstaniu z chłopakiem. Co więcej – po pijaku. Może to taka przypadłość Anglików? Amy Winehouse swoje najpiękniejsze utwory napisała będąc uzależniona od narkotyków. Nie zachęcam jednak jej naśladować. Na “21” Adele dodała szczyptę rocka. Piosenki są bardziej wyraziste niż na “19”. Mimo to ja częściej będę sięgać po jej debiut. Tamte piosenki szybciej zdobyły moje serce. Każda z nich miała w sobie coś, co mnie zachwycało. Na “21” dwie zupełnie mi nie podeszły. Należy do nich przyciężki w odbiorze “I’ll Be Waiting” oraz nudne “Don’t You Remember”, w którym głos Adele za nic mi się nie podoba. Jednak mimo tych dwóch zgrzytów album jest całkiem niezły. Kiedyś byłam mocno zakochana w “Rolling In the Deep”. Teraz ten kawałek nieco mi się już przejadł. I tak z niego najbardziej lubię początek i zwrotki. Refren jest najsłabszy. O innych piosenkach z tej płyty mam podobne zdanie. Albo podobają mi się zwrotki, albo refren. Jak chociażby “One and Only” (refren <3) czy “Turning Tables” (zwrotki <3). Są na szczęście trzy utwory, bez których teraz nie wyobrażam sobie dnia. Przede wszystkim nieco rockowe “Set Fire to the Rain”. Zaczyna się spokojnie, powoli przechodząc do ‘punktu kulminacyjnego’ – dopiero w refrenie Adele pokazuje, na co ją stać śpiewając But I set fire to the rain, Watched it pour as I touched your face (PL: Ale podkładam ten ogień pod deszcz Patrząc jak zagasa, gdy dotykam Twojej twarzy). Kocham wręcz “Someone Like You”. Jest to bez wątpienia najbardziej smutna i poruszająca piosenka (singiel) ostatnich kilku miesięcy. Najbardziej lubię fragment, gdy Adele śpiewa Never mind, I’ll find someone like you (PL: Mniejsza o to, znajdę kogoś takiego jak Ty). Trzecią piosenką z “21”, która nie schodzi z listy ulubionych jest “Rumour Has It”. Jest to jedna z najszybszych piosenek na płycie Adele. Mój wybór może was nieco zdziwić, bo z tego co czytałam, jest to wg. wielu osób najgorszy numer na albumie. Mi się jednak podoba. Wyróżnia się. Mimo, iż “21” nie zachwyciło mnie tak jak “19”, to dziękuję Adele za ten album. Pokazała nim, co się liczy – dobra, porządna muzyka i głos. Nie trzeba latać w samych gaciach po scenie (tak, to o was – GaGa, Rihanna, Britney), by wylądować na pierwszym miejscu list przebojów. Adele się to udało, bo ma talent. On, jak się okazuje, też jest ważny.

Sama jestem zaskoczona, że postanowiłam posłuchać albumu debiutującej wokalistki – Natalii Kills. Czy piosenkarka, której singlem pt. “Mirrors” byłam katowana za każdym razem, gdy włączałam radio, może mi przypaść do gustu? Okazuje się, że tak. Obawiałam się, że Natalia będzie kolejną plastikową gwiazdką. Wprawdzie gra pop i dance, ale dodaje do tego sporą dawkę elektroniki a nawet rocka. Album otwiera intro “Perfection”. Przez jakieś 30 sekund gada coś jakiś koleś. Przyznam, że całkiem ciekawy wstęp. Kolejny numer – “Wonderland” – ma chwytliwy refren. Kolejnej piosenki (“Free”) refren mnie wręcz odpycha. Kiepski jest. Z “Break You Hard” zachwycił mnie początek. Mmm, świetny jest. Słuchać w nim tłuczenie szkła. Kolejna piosenka sprawiła, że zapomniałam o pozostałych. “Zombie”. Sam tytuł bardzo mnie zaciekawił. I właśnie przy tej piosence po raz pierwszy poczułam wreszcie to, o czym mówiła tyle razy Natalia – mroczne oblicze popu. Wokalistka śpiewa m.in. I’m in love with a zombie (boy) But his heart is so cold (PL: Jestem zakochana w zombie (chłopaku) Ale jego serce jest takie zimne). Najbardziej lubię jednak, gdy wypowiada słowa cold, cold, freezing, freezing (PL: zimny, zimny, lodowaty, lodowaty). Z pozostałych utworów do gustu przepadł mi nieco mroczny, nieco taneczny numer “Acid Annie”. Na początku słychać rozmowę telefoniczną między dwojgiem ludzi co jest ciekawym wprowadzeniem do utworu. I na tym niestety kończy się ta lepsza strona płyty. O ile na początku albumu kilka piosenek podobało mi się w całości, tak tu tylko ich fragmenty. Wyjątkiem jest tylko “Not In Love”. Natalia umieściła na płycie dwie spokojniejsze piosenki. Jedną z nich jest “Broken”, druga to “Heaven”. Szczerze wolę “Heaven”. Podoba mi się fragment, gdy Kills rapuje. Jednak najbardziej, obok “Free”, nie podobają mi się jeszcze dwie piosenki: “Superficial” i “Nothing Last Forever”. “Superficial” przypomina mi “Mirrors”. A jak już jesteśmy przy tej piosence – refren ma wręcz okropny. Zwrotki są całkiem ok. Lubie też fragment, gdy Natalia szepce Sex Love Control Vanity(PL: sex, miłość, kontrola, próżność). Jak na debiutantkę, za którą ciągnie się opinia “nowej GaGi” (a tak nawiasem mówiąc – czy każda, która debiutuje musi być oskarżana o kopiowanie panny Germanotty?) Natalia poradziła sobie całkiem nieźle. Podoba mi się to, że utwory są nieco tajemnicze, z pazurem. Perfekcyjnie jednak nie jest. Ciekawa jestem, co pokaże nam na drugim krążku.

Alexis Jordan poznałam przypadkiem. Zobaczyłam na VIVie jej teledysk do “Happiness”. Zwróciłam na nią uwagę, bo się wyróżniała. Piosenka nie była jakaś elektroniczna czy bardzo taneczna. Sama Alexis wyglądała na normalną dziewczynę “z sąsiedztwa”. I co najważniejsze – była ubrana 😉 Pierwsze wrażenie było pozytywne. Niestety, “czar” prysł po zapoznaniu się z jej debiutancką płytą zatytułowaną “Alexis Jordan”. Młoda wokalistka serwuje nam sporą dawkę popowych, tanecznych numerów. Szkoda, że nie zrobiła nic, by choć trochę się wyróżnić z pośród tłumu takich samych dziewczyn. Na szczęście nie dała sobie przepuścić głosu przez syntezator. Jednak ma Jordan spore braki. Mnie jej wokal na kolana nie powalił. Same piosenki są nieco nudne. Ja miałam dość po przesłuchaniu ich jakieś dwa razy. Najbardziej podoba mi się singlowe “Happiness”. Przyzwoita piosenka, najmocniejszy punkt płyty. Mam tylko jedno zastrzeżenie do pierwszego refrenu. Kiedy Alexis śpiewa słowo ‘Happiness’ mogłaby dać więcej czadu, “naruszyć” nieco struny głosowe. Za delikatnie jest. Dobrze, że pod koniec się opamiętała i jest ok. Z pozostałych propozycji lubię “Habit”. Nie umiem jednak wytłumaczyć dlaczego. Miło mi się kojarzy, po prostu. Nienawidzę natomiast “Say that”. A szczególnie momentu, gdy padają tytułowe słowa. Nie lubię też “Hush Hush”. Nie potrzebnie zepsuli to straszną elektroniczną melodią. Jeśli chodzi o pozostałe numery to mało który czymś się wyróżnia. W “Love Mist” słychać inspiracje muzyką reggae. Ostatnia piosenka na krążku – “The Air That I Breathe” to ballada. Bardzo przeciętna, warto dodać. W wielu utworach głos Jordan skojarzył mi się z tym Kat DeLuny. Gdyby tylko Alexis wzięła przykład z koleżanki po fachu. Debiutancka płyta Kat jest świetna. Alexis to debiutantka. Ma przed sobą jeszcze wiele lat. Z pewnością z muzyki nie zrezygnuje. Może kiedyś zaskoczy nas rewelacyjnym krążkiem? Sądzę, że ma na to szansę. Musi tylko poćwiczyć głos, poszukać dobrych producentów. No i mieć szczęście.

#141, 142, 143 Jennifer Lopez “Rebirth” (2005) & Madonna “Bedtime Stories” (1994) & Paramore “All We Know Is Falling” (2005)

“Rebirth” to następca wydanego w 2003 roku “This Is Me…Then”. Już wtedy zaczęło się coś psuć. Jennifer nie mogła wylansować hitu na miarę “Let’s Get Loud” czy “Love Don’t Cost a Thing”. Piosenki na “This Is Me…Then” były bardzo usypiające. Zupełnie nie przypadły mi do gustu. Jennifer za bardzo smęciła. Zdecydowanie lepiej wypada w tanecznych numerach. Takich niestety nie ma za dużo na “Rebirth”. Mimo wszystko nie jest nudno. “Rebirth” to chyba najbardziej rhythm-and-blues’owa płyta Jennifer. Dziwię się, dlaczego odniosła mały sukces. Zasługiwała na więcej. Promocja skończyła się jednak na dwóch singlach. Jednym z nich był “Get Right”, taneczny numer. Zwrotki bardzo mi się podobają, w refrenie Jennifer mogła dać z siebie więcej, zupełnie ta część piosenki mi się nie podoba. Drugi singiel – “Hold You Down” – jest spokojniejszy. Jennifer brzmi w tej piosence bardzo dobrze. Nie mogę tego powiedzieć o raperze ja wspomagającym – Fat Joe. Smęci coś w tle. Oprócz niego na płycie gościnnie pojawia się jedynie Fabolous w remixie “Get Right”. Pozostałe piosenki są na szczęście lepsze. W dobrym “Step Into My World” artystka zaprasza nas do swojego świata. Do miejsca, w którym nie jest już tańczącą do “Play” czy ‘Let’s Get Loud” dziewczyną. Chciała pokazać, że jest już dojrzałą kobietą. I jej się to udało. Bez kiczu, tandety. Jest sobą. tak więc we wspomnianym “Step Into My World” śpiewa Step into my world Where there’s countless things to see (PL: Wkrocz do mojego świata, W którym jest wiele do zobaczenia). Do usłyszenie nie wiele mniej zresztą. W “Whatever You Wanna Do” bardzo spodobał mi się refren. Jest chwytliwy. “Cherry Pie” to mój faworyt spośród wszystkich utworów na “Rebirth”. Najbardziej zauroczyła mnie końcówka, moment, gdy Jennifer śpiewa I can be your cherry pie And you can be my cream on top (PL: Mogę być Twoim Cherry Pie I możesz być moja śmietaną). Wiem, po polsku głupio brzmi, ale mamy to szczęście, że J.Lo nie śpiewa w naszym języku 😉 Po tej piosence robi się spokojniej. “I Got You” i “Still Around” są całkiem ok. Coś zaczyna się psuć przy “I, Love”. Mimo, iż piosenka należy do spokojnych, Jennifer śpiewa z powerem. I to według mnie zniszczyło ten utwór. “He’ll Be Back” w ogóle nie pamiętam. Na szczęście na końcu Lopez zamieściła piosenkę “(Can’t Believe) This Is Me”. Przejmujący, momentami nawet patetyczny numer. W pamięci został mi przede wszystkim refren. Wtedy też Jennifer brzmi najlepiej. Płyta “Rebirth” zrobiła na mnie lepsze wrażenie niż “This Is Me…Then”. Czy wolę ją od “J.Lo”? Jeszcze nie wiem. Jednak moim ulubionym albumem Lopez pozostanie na razie “Brave”.

Na wydanej w 1994 roku płycie “Bedtime Stories”, Madonna kontynuuje to, co zaczęła dwa lata wcześniej na niesamowicie zmysłowej “Erotica”. Seksu tu w prawdzie mniej, ale artystka postarała się o to, by zapewnić słuchaczom sensualne doznania. Nad nową, szóstą studyjną płytą Madonna pracowała kilka miesięcy. Nad większością utworów z artystką współpracowała z Nellee Hooperem (odpowiada m.in. za “What You Waiting For?” Gwen Stefani i “Golden Eye” Tiny Turner). Oprócz niego nad brzmieniem utworów z “Bedtime Stories” czuwali tacy producenci jak Dallas Austin (“Just Like a Pill” Pink, “Ugly” Sugababes), Dave Hall (“Dreamlover” Mariah Carey, “My Love” Mary J. Blige) oraz Babyface (pomagał Toni Braxton przy debiutanckim krążku). Jeśli wiec zapoznamy się z listą producentów i niektórymi ich wcześniejszymi dokonaniami wyjdzie nam, w jakim stylu utrzymane jest “Bedtime Stories”. Tak, to mieszanka niebanalnego, przyjemnego popu z r&b. Ponownie więc Madonna postanowiła nieco zmienić styl. I ponownie jej się udało. Słyszałam wiele opinii o “Bedtime Stories”. Wiele z nich zaczynało się słowami: jak mnie to na początku nudziło. Jednak w wielu przypadkach po jakimś czasie dochodziło: teraz uwielbiam. Dobrze to rozumiem, bo kiedy sama kilka lat temu po raz pierwszy miałam styczność z szóstym albumem Madonny, niemalże usnęłam podczas jego słuchania. Dziś jednak nie wyobrażam sobie dyskografii Królowej bez tej pozycji. “Bedtime Stories” spełniał ważną funkcję – łagodził wizerunek artystki po kontrowersyjnej płycie “Erotica”. Pokazywał, że Madonna potrafi być nie tylko lekko wyuzdaną wokalistką, ale i elegancką kobietą pięknie śpiewającą o miłości. “Bedtime Stories” to drugi tak spójny album Madonny. Piosenki do siebie pasują. Jak puzzle. Nie ma tu utworów przesadnie tanecznych (przy takich jak “Survival” można się co najwyżej pobujać), nie ma też typowych ballad. Artystka zaserwowała nam porcję piosenek w sam raz do poduszki. Nie zrozumcie mnie źle, nie są aż tak nudne, że już przy pierwszym nagraniu człowiek odpływa do krainy snu. “Bedtime Stories” to raczej album idealny do słuchania po ciężkim dniu. Można się przy nim zrelaksować. Moi faworyci? Na pierwszym miejscu z “Bedtime Stories” stawiam “Human Nature”. Jest to jeden z moich ulubionych utworów artystki. Posiada uzależniającą melodię, Madonna brzmi bezbłędnie. Cenię również tekst, w którym wokalistka rozlicza się z przeszłością: Did I say something wrong? Oops, I didn’t know I couldn’t talk about sex […] I didn’t know I couldn’t speak my mind, what was I thinking (PL: Czy powiedziałam coś nieprawdziwego? Ups, Nie wiedziałam, że nie powinnam rozmawiać o seksie […] Nie wiedziałam, że nie powinnam wyrażać swojego zdania, co ja sobie wyobrażałam). Uwielbiam również “Secret”. Refren tego utworu jest niesamowicie chwytliwy. Bardzo cenię łagodne, ładne “Love Tried to Welcome Me” oraz emocjonalne “Sanctuary”, które odznacza się spokojną, głęboką wręcz melodią i świetnym tekstem o miłości do drugiej osoby. Nie można przejść obojętnie obok jednego z najważniejszych nagrań Madonny – “Take a Bow” (7 tygodni na szczycie Billboard Hot 100!). Taneczne? Skoczne? Wręcz przeciwnie. “Take a Bow” to piękna ballada. Co jeszcze skrywa “Bedtime Stories”? Chociażby pogodne “Survival” i “Don’t Stop” oraz interesujące “I’d Rather Be Your Lover”, w którym to Madonna śpiewa o tym, że może być dla swojego wybranka siostrą, matką (nawet bratem!) lecz najbardziej wolałaby być jego kochanką.  Przyznam, że szczególnie fragment I could be your mother (Pl: Mogę być twoją matką) mnie rozśmieszył. Szczególnie w kontekście ostatnich podbojów Królowej. Nie wiem czy zauważyliście, ale wszyscy jej nowi faceci są przynajmniej połowę od niej młodsi. Warto posłuchać również zmysłowego “Inside Of Me” oraz wyróżniającego się z pośród rhythm-and-bluesowych i popowych klimatów “Bedtime Story”, gdzie użyto delikatnej elektroniki. Jak już wspomniałam, album “Bedtime Stories” docenia się po czasie. Niektórym zajmuje to kilka dni, innym całe lata. Uważam, że obok takich krążków jak “Erotica” czy “Ray of Light” jest to jedna z najlepszych płyt Królowej.

Trochę głupio zabrałam się za poznawanie twórczości zespołu Paramore. Znam już “Brand New Eyes” i “Riot!”. Dopiero teraz miałam okazję posłuchać ich debiutu – krążka “All We Know Is Falling”. Różnic za dużo nie ma. Płyta nie odstaje od tego, co zespół zaprezentował na drugim albumie. Jest jednak znacznie bardziej rockowo niż na ostatniej płycie grupy. Musze niestety zauważyć, że głos Hayley nie jest jeszcze tak wyćwiczony jak na nowych nagraniach. Nie zmienia to faktu, że da się tego słuchać. I nawet czerpać z tego przyjemność. Po kilku razach nawet niedoskonały wokal Hayley już nie razi. Traktuję go jako ‘ozdobę’. Ot tak, kolejna kapela ‘z sąsiedztwa’, która ma za sobą dziesiątki prób w garażu. Wydaje mi się, że to właśnie jest kluczem do sukcesu zespołu. W końcu Hayley i chłopacy w czasie nagrywania płyty “All We Know Is Falling” (tak na marginesie – nagrali ją w trzy tygodnie) byli zwykłymi nastolatkami, jakich w USA i gdziekolwiek na świecie miliony. Ich muzyka, mimo iż daleko jej do tanecznych, popowych brzmień, jest łatwo przyswajalna. Spora zasługa w tym tekstów. Problemy, sytuacje, o których śpiewa Hayley są bliskie wszystkim nastolatkom. W “Brighter” śpiewa m.in. But if I’m without you Then I will feel so small (PL: Ale jeśli jestem bez ciebie Wtedy czuję się taka mała). W “My Heart” natomiast This heart, it beats, beats for only you (PL: To serce bije, bije tylko dla Ciebie) .Tak, miłości tu najwięcej. Najmniej widoczna jest chyba w “Franklin”. Tytułowy Franklin to miasto w USA, w których powstała grupa Paramore. Ja traktuje ten numer raczej jako tęsknotę za domem. W refrenie wychwycić można męski głos. należy on z pewnością do któregoś z muzyków. Szkoda, że ten ktoś nie dostał większej partii. Śpiewa super. Przyznam, że słuchając tego utworu zwracałam na niego większą uwagę niż na samą Hayley. Ten sam męski głos pojawia się w “My Heart”, bodajże najbardziej nastrojowej piosence na “All We Know Is Falling”. Tym razem jest zupełnie zbędny. Zamiast łagodnie podśpiewywać z tyłu, po prostu krzyczy. Hayley nie dała się zagłuszyć więc też pokazała, na co ją stać. A było tak dobrze… Trochę zniszczyli ten numer. Piosenki na płycie opierają się na jednym, prostym schemacie. Melodyjne, przyjemne zwrotki i głośne, momentami przekrzyczane refreny. To właśnie one są największym minusem kilku utworów. Przede wszystkim piosenki “Brighter”. Nie za specjalny. Lepszy jest ten w “Conspiriacy” i “Whoa”. Płyta ciekawa, lecz szybko ma się jej dość.