W zeszłym roku na Brytyjskich listach przebojów namieszała Adele ze swoim krążkiem “21”. W 2012 – Adele Emeli Sande i jej “Our Version of Events”. W samej tylko Wielkiej Brytanii debiutancki album szkockiej wokalistki sprzedał się w ponad pół milionach egzemplarzy.Po sukcesach autorki hitu “Someone Like You” nie dziwi, że Sande woli posługiwać się swoim drugim imieniem. Chce odciąć się od porównań do Adele. Obie maja wprawdzie bardzo dobre, ciekawe głosy, ale muzycznie się różnią. Adele stawia na bardziej przebojowe utwory z “Rolling in the Deep” czy “Set Fire to the Rain” na czele. Emeli wybiera natomiast nieco ckliwe ballady.
Zanim Emeli Sande doznała zaszczytu nagrania własnej płyty, zajmowała się pisaniem tekstów dla innych artystów. Do CV może wpisać sobie współpracę z Aleshą Dixon (“Radio”), Cheryl Cole (“Boys”) czy w końcu Leoną Lewis nad jej nadchodzącym albumem. Muzyka Emeli to połączenie soulu z brytyjskim r&b. Album „Our Version of Events” promowany jest na razie czterema singlami: „Heaven”, „Daddy”, „Next to Me” oraz „My Kind of Love”. Wybór uważam za bardzo trafny. Nawet jestem trochę zdziwiona, że dopiero „Next to Me” wyniósł Sande na szczyt popularności.
Bardzo podoba mi się pierwszy utwór promujący „Our Version of Events” – „Heaven’. Piosenka jest szybka, przebojowa. Szybko wpada w ucho. Potem Emeli zwalnia i serwuje nam soulowe, romantyczne “My Kind of Love”. Ten spokojny numer jest jednak miłym wyjątkiem jeśli chodzi o single. “Daddy” to chyba najciekawszy utwór na “Our Version of Events”. Ma w sobie sporo z r&b. Emeli tez brzmi tutaj inaczej od tego, do czego nas już przyzwyczaiła. Powiedziałabym, że bardziej zadziornie. Jednak żadna ze wcześniej wymienionych piosenek nie przebije “Next to Me”. Przykład świetnie wyprodukowanego numeru. Z jednej strony odnosi spore sukcesy, dotarł do mas. Komercyjny pewniak. Z drugiej porządna piosenka, której z pewnością nie powstydziłaby się Beyonce (o ile miała by tyle uroku co Emeli), która wybija się ponad przeciętne, dance popowe kawałki, jakimi jesteśmy teraz zalewani.
Najbardziej byłam ciekawa utworu o tytule “Hope”. Dlaczego? Do jego powstania przyczyniła się jedna z najbardziej cenionych przeze mnie artystek – sama Alicia Keys. Dla Sande to naprawdę duża nobilitacja. Razem dziewczyny stworzyły całkiem zgrabna balladę. Posunę się nawet do stwierdzenia, że najlepszą na tej płycie. W tle można dosłyszeć delikatne, subtelne dźwięki pianina. Może grała na nim Alicia? Nie byłoby to dla mnie duże zaskoczenie (pamiętacie “Impossible” Christiny Aguilery?). Piosenka może nie wpada tak szybko w ucho jak niektóre na tej płycie, ale warto dać jej szansę. Pozostaje mi tylko życzyć Keys, by na jej nadchodzącym piątym krążku znalazły się podobne ‘perełki’. Jeśli oczekujecie, że na “Our Version of Events” znajdziecie masę utworów pokroju “Heaven” czy “Next to Me”, możecie czuć się nieco oszukani. Sande znacznie bardziej woli siedzieć przy pianinie, i, jakby to powiedzieli niektórzy, smęcić. Mi jednak nastrój jej płyty zupełnie nie przeszkadza. Przynajmniej nie poszła na łatwiznę. Trudno opisać każdy z poszczególnych utworów na “Our Version of Events”, bo utrzymane są w bardzo podobnej stylistyce i mało który rzuca się w oczy (a może raczej – uszy). Uwielbiam zwrotki w “Clown”. Refren podoba mi się już dużo mniej. Emeli ma w nim takie głos, jakby miała się za chwile rozpłakać. Warto posłuchać jeszcze akustycznych piosenek – “Breaking the Law” oraz “Maybe”. Koniecznie zwróćcie uwagę na wokal Emeli w tej drugiej. W niektórych momentach wzruszająco załamuje jej się głos. Podobne wrażenie ma się po “Suitcase”.
Jeśli chodzi o warstwę tekstową, Emeli Sande zbytnio się nie wyróżnia z tłumu innych artystów. Chętnie sięga po tematy związane z miłością. Raz namawia, by ukochany za nią podążał, bo ona [Emeli] będzie jego rzeką (“River”). Innym razem namawia do zdobywania we dwójkę szczytów najwyższych gór (“Mountains”). Może to i przerabiane już na tysiące sposobów, ale miło słucha się tych opowieści wyśpiewanych emocjonalnym głosem Emeli.
Sięgając po debiutancką płytę Emeli Sande nie wiedziałam, czego właściwie mam się po niej spodziewać. Po pierwszym przesłuchaniu byłam nią bardzo znużona. Okazało się jednak, że krążek zyskuje przy bliższym poznaniu. Jej muzyka przypomina mi tą Leony Lewis. Obie kochają wzruszające ballady i potrafią w nich pokazać, na co je stać. Jednak ostatnio Leona skręciła w stronę tanecznych brzmień. Pustkę po niej w sercach słuchaczy śmiało może zająć Emeli. Podoba mi się to, że została sobą. Nie nagrywa czegoś tylko dlatego, bo to obecnie modne. Podejrzewam również, że nie prędko zgodzi się na współpracę z Davidem Guettą, jak to niestety zrobiła niedawno dobrze zapowiadająca się Jessie J. Na dzień dzisiejszy nie umiem przewidzieć, czy doczekamy się od Sande drugiej płyty, ale będę trzymać za nią kciuki.
Uwielbiam Emeli Sande od kawałka “Diamond Rings” z Chipmunkiem oraz “Never Be Your Woman” na featuringu u Wiley’ego. Wydała znakomitą płytę i zgadzam się z Tobą, że wybór singli był mega trafny! Po “Heaven” i “Daddy” nie mogłam doczekać się kolejnych utworów. Świetna recenzja, miło się czytało ;)) Pozdrawiam gorąco.. Może dodam coś nowego u mnie wkrótce.. FREAKIES & GRIME
Znam tylko fajne “Heaven” i bardzo dobre “Next to Me”.NN (fizzz-reviews.blogspot.com)
Coś słyszałam, ale nie wiem co konkretnie. Dzięki za fotki Madzi z “Like A Virgin”. Ostatnio słuchałam tej płyty, całkiem niezła, przede wszystkim “Love Don’t Live Here Anymore”. Pozdrawiam [wildflowers]
Muszę koniecznie sprawdzić Emeli. Dużo osób chwali jej płytę i cóż, czuję, że i mi się może spodobać. “Heaven” uwielbiam 😉 Zapraszam serdecznie na nowe notowanie – http://www.twoje-hity.blogspot.com/ 😉