Jennifer Hudson już dawno pozbyła się łatki typowej uczestniczki talent show, która zazwyczaj znika po jednym singlu. Dała się bowiem poznać nie tylko jako nad wyraz utalentowana wokalistka, ale i zdolna aktorka (deszcz nagród za rolę w musicalu “Dreamgirls”). Jest, moim zdaniem, jedyną artystką, która może wypełnić lukę po Whitney Houston. Dysponuje wielkim, pięknym głosem. Potrafi przelać swoje emocje na piosenki. Odnajduje się zarówno w szybszych, dynamicznych utworach, jak i chwytających za serce i wyciskających łzy balladach. Dziś, osiem lat po premierze debiutanckiego, imiennego krążka, jej taneczne piosenki nie chowają się już za żywiołowymi nagraniami Beyoncé czy Rihanny, a spokojne kompozycje dorównują balladom Whitney Houston, Mariah Carey czy Christiny Aguilery.
“JHUD” jest następcą albumu “I Remember Me” z 2011 roku. Poprzedni krążek artystki powstał po tragedii, jaka dotknęła Hudson w 2008 roku. Brutalnie pozbawieni życia zostali wtedy jej matka, brat oraz siostrzeniec. Dla Jennifer był to wielki cios. Przez pewien czas trzymała się z dala od show biznesowego blichtru. Chociaż “I Remember Me” nie jest płytą, na której Hudson rozpamiętuje minione wydarzenia i opowiada o swoim ogromnym przygnębieniu, znalazła się na końcu albumu piosenka “Believe”, która jest poruszającym utworem o stracie bliskich. Tym jednym, wydawałoby się niepozornym, kawałkiem Jennifer podzieliła się z nami swoim smutkiem, ale i dała lekcję – warto wierzyć, że w innym świecie spotkamy ukochane osoby.
Nowa płyta artystki to bardzo mocna tegoroczna produkcja. Jennifer nie tylko świetnie odnalazła się w cenionych dziś przez niedzielnych słuchaczy brzmieniach, serwując potężną dawkę energetycznych, tanecznych melodii, ale i zrobiła coś, o co bym jej wcześniej nie posądzała – odbyła krótką podróż w czasie. Jej piosenki są bowiem próbą odnalezienia syntezy współczesnej muzyki z brzmieniami kilku poprzednich dekad. I to syntezą nie tylko interesującą, ale przede wszystkim świetną, pierwszorzędną, wyśmienitą.
Mnóstwo na “JHUD” gości, co jest odmianą po w pełni solowym “I Remember Me” i przypomnieniem czasów “Jennifer Hudson”, kiedy to artystka nagrywała m.in. z Fantasią i Ludacrisem. W szybkim, przebojowym “It’s Your World”, będącym połączeniem r&b i disco, przez co przypominającym piosenki Diany Ross utworze, wokalnie wspiera ją R. Kelly. Do pierwszych lat nowego tysiąclecia zabiera nas rhythm’and’bluesowe “Walk It Out”, za produkcję którego odpowiada niegdyś uwielbiany, a dziś zapomniany, Timbaland. Słuchając tej kompozycji na usta ciśnie się zdanie, że Timothy Mosley powrócił do dawnej formy. Nieźle przedstawiają się również dwie piosenki, będące efektem współpracy Jennifer z raperami – funkowe “I Can’t Describe (The Way I Feel)” z T.I. oraz zaraźliwe (w dobrym tego słowa znaczeniu), oparte na wyrazistym, klubowym bicie “He Ain’t Goin’ Nowhere” z Iggy Azaleą, która w tym kawałku rymuje najlepiej w swojej karierze.
A solowe nagrania Jennifer? Aż połowa z nich należy do mojej ścisłej czołówki z “JHUD”, co tylko pokazuje, jak świetną płytę nagrała artystka. Do tańca porwała mnie piosenka “I Still Love You”. Petarda! Niezła melodia, fenomenalne wykonanie, trochę odwołań do lat 90. Nie wyobrażam sobie, by kawałek ten nie stał się kolejnym singlem Jennifer. Ładnie prezentuje się brzmiące bardziej oldschoolowo, oparte na dźwiękach pianina “Bring Back the Music”, które na jednej ze swych pierwszych płyt mogłaby mieć Alicia Keys. Piosenką, która najszybciej zdobyła moje serce, jest jednak poruszająca, soulowa ballada “Moan”. Prosta, ale niezwykle elegancka melodia tworzy piękne tło dla przepełnionego emocjami głosu Hudson. Tą potężną pieśnią Jennifer postawiła poprzeczkę bardzo wysoko. “Moan” nie jest tylko jedną z najlepszych ballad 2014 roku – jest spokojną piosenką, która wyprzedza konkurencję o lata świetlne.
Z pozostałych trzech solowych nagrań artystki polecam najbardziej nieco orkiestrowe, lekko funkowe “Say It”. Mniejsze wrażenie robią na mnie zaś poprawne “Just That Type of Girl”, wyprodukowane przez Pharrella Williamsa; oraz otwierające album, trochę banalne “Dangerous”.
Przed premierą krążka “JHUD” z niepokojem patrzyłam na Jennifer Hudson. Tytuł płyty niezmiernie przypominał mi ksywkę Jennifer Lopez – J.Lo, a sama okładka (napis, stylistyka) kojarzyły mi się z jej tegorocznym singlem “Same Girl”, mającym nas przekonać o powrocie wokalistki do korzeni, osadzonych w muzyce r&b. Co z tego wyszło, dobrze wiemy. Na szczęście Jennifer Hudson nie zawiodła tak jak Lopez, i zaprezentowała nam utwory, będące puszczeniem oka do muzyki lat 70., 80. i 90., oddając w nasze ręce bodajże najlepszą płytę r&b tego roku.
Poprzednie dwie płyty Jennifer były całkiem niezłe i kilka utworów z nich lubię sobie czasami odświeżyć. Do albumu wiąże spore nadzieje, bo brakuje mi dobrej muzyki soulowo r&b.
P.S.
Ze stwierdzeniem, że może wypełnić lukę po Whitney to bym uważał. Głos ma, ale hitów na miarę chociażby “I Will Always Love You” ?jeszcze? nie.
Recenzja super.A mnie się podoba piosenka Dangerous.
PS:NN,a w niej sukces utworu ”Tajna Misja” i nowa okładka-więcej w NN
http://www.ewa-singer.blog.onet.pl
Dwie piosenki, które wstawiłaś, są całkiem całkiem. Muszę przyznać, że zaciekawił mnie ten album.
Zapraszam na nowy post 🙂
Na razie się nie wypowiem na ten temat, ale po twojej recenzji widać, że warto się tą płytą zainteresować.
http://www.pour-the-music.blog.pl
Bardzo cenie ją jako aktorkę niż wokalistkę chodź muszę przyznać wokal niesamowity.
Słyszałem tylko piosenkę z tego albumu tą, w której rapuje Iggy. No i całkiem fajnie to wychodzi. Reszty piosenek nie znam. 🙂
http://zyciejestmuzykaaa.blogspot.com