RANKING: Debiuty lepsze od drugich albumów

Mówi się, że druga płyta jest największym sprawdzianem i wyzwaniem dla artysty. Szczególnie, jeśli debiut nieźle namieszał i zawiesił poprzeczkę niezwykle wysoko. W przygotowanym przez siebie rankingu zebrałam debiutanckie krążki, które zrobiły na mnie lepsze wrażenie niż ich następcy. Przyjęłam założenie (by ograniczyć ilość gwiazd), że biorę pod uwagę tylko tych artystów, którzy mają na koncie dokładnie dwie studyjne płyty. Krążki uszeregowane są według największej przepaści między pierwszym a drugim wydawnictwem.

Czytaj dalej RANKING: Debiuty lepsze od drugich albumów

#83, 84, 85, 86 Britney Spears “Femme Fatale” (2011) & Kat DeLuna “Inside Out” (2011) & Destiny’s Child “Destiny’s Child” (1998) & Mariah Carey “Music Box” (1993)

 

Britney jest prawdziwą “Femme Fatale”. Kto zliczy jej wszystkie potknięcia? Jej poprzedni album “Circus”, mimo, że początkowo oceniłam go na 2 ‘nutki’ (polubiłam go później), bardziej mi się podobał. Cóż, Britney nie zaskakuje. Bez słuchania “Femme Fatale” mogłabym wypisać gatunki. Płyta od poprzedniej różni się tylko tym, że jest bardziej taneczna i elektroniczna. Podobnie jak wydany w 2007 “Blackout”, który jest moim ulubionym krążkiem Britney. Jednak to co wtedy było nowatorskie, ciekawe, tak tu…nie robi na mnie wrażenia. Większość płyt nagrywana jest teraz w takim stylu. Sęk w tym jak to nagrać, przerobić, by było to coś więcej niż tylko elektroniczne brzmienie. Początkowo dawałam za ten album Britney ocenę 1+. Konkurencja jest spora. GaGa, Rihanna itp. Jednak Rihannę już Britney pokonała. “Femme fatale” jest dużo lepsze niż “Loud”. bardzo podobają mi się 3 utwory, które się tu znalazły. Mogę nawet powiedzieć, że są to jedne z najlepszych od Britney. Chodzi mi tu o “Inside Out”, które jest w miarę spokojnych, elektrycznym utworem; “Gasoline” oraz “Criminal”, w którym możemy wychwycić melodię nawiązującą do czasów i instrumentów pogańskich. Nie trawię natomiast “Hold It Against Me”, koszmarnego “Till The World Ends”, napisanego przez Ke$hę (ale co Ke$hy pasuje nie koniecznie musi być zaraz dla Britney), “Big Fat Bass” nagranego z will.i.am’em (równie dobrze piosenka mogłaby znaleźć się na płycie Black Eyed Peas) oraz “Trouble For Me”. Britney nie chętnie nagrywa duety z innymi artystami. Jednak na “Femme Fatale” oprócz wspomnianej współpracy z will.i.am znajdziemy duet z nieznaną (nie ma nawet do niej odnościna na Wikipedii, to straszne) raperką Sabi pt. “(Drop Dead) Beautiful”. Można doszukać się w tym utworze podobieństwa do “Desnudate” (2010) Christiny Aguilery. Natomiast jeden fragment “Trip To Your Heart” brzmi niemal identycznie jak kawałek refrenu “She Wolf” (2009) Shakiry. Nie jest to na pewno jej najlepszy krążek. czy najgorszy? Zdecydujcie sami.


To naprawdę ta sama dziewczyna, której debiutancki krążek “9 Lives” bardzo mi się spodobał? Niestety, ta sama. Kat DeLuna zauroczyła mnie swoją muzyką łączącą w sobie elementy r&b, hip hopu, dancehallu i rytmów latynoskich. Ma mocny głos. Jednak teraz wcale go nie wykorzystuje. Płyta “Inside Out” składa się z dance-popowych kompozycji z elektrycznymi ‘wstawkami’. Mimo, iż nagrywa to, co teraz najmodniejsze (co nie znaczy – najlepsze), nie wróżę jej dużej popularności. Nie wątpię w talent Kat, ale są lepsze gwiazdki electro i dance-pop. Jej piosenki nie wpadają w ucho a na dodatek ma się wrażenie, że ciągle leci to samo. O ile “9 Lives” pełne było współpracy z innymi artystami tak “Inside Out” w duety jest ubogie. Mamy tu tylko kiepskie “Push Push” z Akonem, gdzie wręcz nie cierpię momentu, gdy wymawiają swoje imiona. Sorry, ale wiem, kto to śpiewa, nie trzeba mnie uświadamiać. Oprócz tego mamy tu i piosenkę wydaną już w 2009 (ft. Lil Wayne) – świetne “Unstoppable”. Jest to jedyna piosenka na tym albumie, która się wyróżnia. Najmocniejszy punkt. Piosenkę poznałam dwa lata temu i do dzisiaj lubię ją tak samo mocno. Oprócz nich mamy tu kiepskie “Oh Yeah (la la la)” z Elephant Man (i pomyśleć, że wspomógł ją na debiucie w świetnym “Whine Up”!) oraz “Party o’clock” z Onassis. Zastanawiałam się, czy nie dać tej drugiej do najlepszych. Utwór momentami przypomina nam, że piosenkarka ma mocny głos, ale całość mnie nie rusza. Podoba mi się jedynie początek, gdzie Kat śpiewa Time to wake up the world (PL: To czas dla świata, by się obudzić). Lubie też momenty, w których wokalistka ‘śpiewa’ da di da di da di da di da di da di da di(tłumaczenie? chyba nie potrzebne). Na płycie znajdziemy też jedną balladę. Piosenka “Be There” ma jednak swój taneczny odpowiednik. Obie wersje są moim zdaniem beznadziejne. Naprawdę nie mogę uwierzyć, że Kat nagrała takie coś. Produkt, który ani nie przysporzy jej rozgłosu na miarę ostatnich singli Rihanny czy Lady GaGi ani nowych fanów jej talentu.


“Destiny’s Child” to pierwszy krążek girlsbandu z odległej Ameryki. Na czele zespołu stoi Beyonce, ale pozostałe dziewczyny są nie mniej ważne. Na płycie znajdziemy utwory z pogranicza popu i r&b. Wybór gatunków był świetny. Wszystkie sprawdzają się w takiej muzyce naprawdę dobrze. Momentami można usłyszeć i hip hop. Głównie za sprawą zaproszonych gości. W “No, No, No Part 2” oraz “Illusion” pojawia się Wyclef Jean (tak, to ten od “Hips Don’t Lie” Shakiry); w “With Me Part 1” usłyszymy rapera Jermaine’go Dupri a w drugiej części tej samej piosenki (“With Me Part 2”) Master’a P. Swoją drogą nie podoba mi się tworzenie dwóch części jednego numeru. “Destiny’s Child” jest w gruncie rzeczy spokojną płytą. Oprócz oczywiście takich numerów jak “Bridge” czy “Show Me The Way”. Kiedy pierwszy raz przesłuchiwałam ten krążek byłam bardzo rozczarowana, bo po Destiny’s Child oczekiwałam czegoś lepszego (poznałam je za sprawą “Survivor”, więcej o tym w nowym “MadHouse!”). Płyta mnie znudziła. Później spojrzałam na piosenki nieco inaczej. Zobaczyłam, że wolne utwory, mające w sobie coś z muzyki soul, mają dużo uroku. Podoba mi się m.in. “Second Nature”, ale gdyby piosenka była nieco krótsza (trwa 5:10!) dodałabym na początku słowo ‘bardzo’. Lubiłabym “Killing Time”, gdyby wycięli z niego wokal Beyonce. Nie mówię, że Knowles nie umie śpiewać. Umie. Ale w tym numerze te jej ‘przyśpiewki’ trochę mi przeszkadzają. Pozytywne wrażenie zrobił na mnie utwór “Birthday”. Spodziewałam się głupiej pioseneczki w stylu tych, które zazwyczaj śpiewa się na urodzinowych imprezach przy torcie przez mniej lub bardziej wstawionych imprezowiczów, a tu taka miła niespodzianka. Fajny, kołyszący, spokojny numer. Lubie też wspomniane wcześniej “Illusion”. Nie podchodzi mi natomiast “My Time Has Come”, “You’re The Only One” oraz “Show Me The Way”. Jednak i tak najgorsze zostało na koniec. Co robi tu ta zmodyfikowana wersja “Illusion” – “DubiLLusions”? Ta piosenka najbardziej odstaje od stylu Destiny’s Child. Ma w sobie coś z techno.

 

“Music Box” to trzeci z kolei album utalentowanej wokalistki Mariah Carey. Płyta została wydana w 1993 roku. Z naszej perspektywy – dawno temu. Mi w ręce wpadł dopiero niedawno. Mariah serwuje nam muzykę nieco soulową, nieco z elementami r&b. Dla osób lubiący skoczne, lekkie piosenki, album może być ciężkostrawny. Ja jednak uwielbiam takie dźwięki. Mariah ma cudowny głos. Taki delikatny. Słyszałam, że 5-oktawowy. I umie z tego korzystać. szczególnie w balladach, które wychodzą jej po prostu genialnie. Moje ulubione na tym albumie? Przede wszystkim “Without You”, piękna piosenka przepełniona emocjami. “Hero” podobało mi się od zawsze. Świetna robota. Trzecią i ostatnią balladą na tym krążku, która zdobyła moje serce jest tytułowe “Music Box”. Bardzo delikatne, piękne po prostu. Cóż mogę więcej napisać – dajcie mi to pudełko! Podoba mi się to, że Mariah miała duży wpływ na tworzenie krążka. sama lub z małą pomocą napisała teksty. To sprawia, że płyta jest taka prawdziwa, nie ma tu miejsca na fałsz. Bałam się trochę, że album będzie nudny. Mimo, iż większą część zajmują ballady, Mariah zręcznie wplotła tu i ówdzie szybszy, można nawet powiedzieć – dyskotekowy numer. Przy “Dreamlover”, “Now That I Know” czy “I’ve Been Thinking About You” można potańczyć. Mi jednak z nich najbardziej spodobała się ostatnia propozycja czyli “I’ve Been Thinking About You”. “Now That I Know” zaliczyłabym do najgorszych. Nie podoba mi się też “Anytime You Need a Friend”. Mariah spisała się dobrze, ale odpycha mnie ten chórek. Jakby tu podsumować? Płyta jest na wysokim poziomie, ale nie wiele z niej pamiętam. Poza tym muszę się poskarżyć, że Mariah zasmuciła mnie – dziś takich ballad się już niestety nie nagrywa.

#41, 42, 43 Paramore “Brand New Eyes” (2009) & Kat DeLuna “9 Lives” (2007) & Black Eyed Peas “The E.N.D.” (2009)

Dla wielu musiało być szokiem, że zespół o którym w Polsce i wielu innych miejscach na świecie stało się głośno za sprawą takiego kiczowatego filmu jak “Zmierzch”, ma na koncie dwie płyty. W 2009 dołączyła do nich kolejna. Na “Brand New Eyes” nie mogło oczywiście zabraknąć “Decode”. Jest to mój ulubiony numer Paramore. Taki tajemniczy. Płyta daje niezłego kopa. Piosenki mają w sobie masę energii. Można było obawiać się, że złagodzą nieco swoją muzykę. Tak się na szczęście nie stało. Muzycy nadal szarpią struny gitary a wokalistka – Hayley Williams – zdziera sobie raz po raz struny głosowe.Momentami jednak dają wrażliwszemu słuchaczowi odpocząć serwując całkiem delikatne “The Only Exception” czy akustyczne “Misguided Ghosts”. Pozostałe utwory to w większości pop-rockowe i rockowe kompozycje. Te najbardziej ostre to “Careful”, “Ignorance” i “Feeling Sorry”.  Ten ostatni ma podobną melodię do “Looking Up”. Najbardziej popowym numerem jest chyba “Where The Lines Overlap”. Podsumowując, płyta na pewno spodoba się fanom bandu i zbuntowanym (?) nastolatkom.

Pamiętacie ją jeszcze? Tak, to właśnie ona jest autorką “Whine Up” czy “Run The Show”, które zdobyły niemałą popularność w 2007. “9 Lives” jest debiutem tej młodej, utalentowanej latynoskiej gwiazdki. Kat udało się zaprosić do współpracy popularnych wokalistów. Producentem krążka został RedOne. Często pojawia się Akon, Shaka Dee (“Run The Show”, “Be Remembered”) oraz Elephant Man (“Whine Up”). Płyta Kat z pewnością spodoba się osobom ceniącym hip hop, r&b oraz dancehall. Dzięki dodaniu elementów latino płyta niesamowicie sprawdza się na lato. Słychać, że Kat świetnie czuje się w takim a nie innym klimacie. Na “9 Lives” znalazły się piosenki taneczne (“I Am Dreaming”, “Feel What I Feel”) jak i ballady (“You Are Only mine”). Mnie jednak DeLuna przekonała za sprawą szybszych utworów.

W przypadku Black Eyed Peas tytuł “The E.N.D.” tłumaczony jest jako “The Energy Naver Dies” (Energia nie umiera nigdy). Energia może i nie, ale dobra muzyka tworzona lata temu przez ten zespół jak najbardziej. Z niezłego r&b i hip hopu przeszli w…electro. Nie żebym coś miała do muzyki elektronicznej. Jak jest ładnie podana, i to zniosę. Jednak w przypadku Black Eyed Peas, tego produktu (sorry, ale inaczej tego nazwać się nie da) słuchać jest ciężko. najsmutniejszy jest chyba fakt, że teraz największą ambicją zespołu jest wysoka sprzedaż i piosenki na szczytach list przebojów. Po drodze zagubili gdzieś dobrą muzykę. Zapomnieli chyba o swoich fanach. Ludziach, którzy kochali ich za ciekawe, hip hopowe piosenki. Mimo, iż do wielkich fanów Black Eyed Peas się nie zaliczam, łapię się za głowę, że można stworzyć coś tak pustego, skomercjalizowanego. Słowem – kiepskiego. Mogłabym ostatecznie dać szansę “Boom Boom Pow”, bo w refrenie jakoś daje radę, jednak całość mi się nie podoba. O “I Gotta Feeling” nawet nie wspomnę. Nie ma potrzeby pisać tu o każdym utworze osobno. “The E.N.D.” to to prostu elektrycznopopowa papka, zmixowana, przerobiona aż w końcu…nijaka.