#176, 177 Rihanna “Talk That Talk” & Sylwia Grzeszczak “Sen o przyszłości”


Kobieta – maszyna. Nie skończyła trasy promującej album “Loud” a już wydała nowy krążek. Do końca stycznia wypuści pewnie jeszcze kilka singli z “Talk That Talk” i ogłosi, że nagrywa nowy materiał. Rihanna nie zwalnia tempa. Kiedy tylko uda mi się ją spotkać, zapytam się jej, kiedy (albo – czy w ogóle) śpi. Jeszcze przed wydaniem “Talk That Talk” mówiła, że marzy jej się powrót do korzeni. Taak, bardzo zadbała, by nowa płyta tak brzmiała. Palcem nie kiwnęła, byśmy otrzymali coś na miarę “Music of the Sun”, czyli debiutanckiej płyty. Widocznie przez te wszystkie lata już zapomniała, jak zaczynała. A szkoda. Chciałabym od niej więcej takich perełek jak zeszłoroczne “Man Down”, czyli piosenek ze świetną, charakterystyczną muzyką i intrygującymi tekstami. Ok, koncert życzeń trzeba zakończyć i pogodzić się z tym, co jest.

Stwierdziłam, że wszyscy rzucą się na ocenianie “Talk That Talk” podstawowej wersji, dlatego ja recenzuję deluxe. Najbardziej Rihanna przekonywała mnie za czasów “Rated R”. Nieco rockowo, nieco bardziej zadziornie. To co dobre niestety szybko się kończy. Poprzedni krążek Barbadoski (“Loud”) był straszny. Piosenki kiepskie, odstawały od siebie, tak, jakby znalazły się na jednej płycie przez przypadek. Na “Talk That Talk” udało się tego błędu uniknąć. Utwory stanowią zgraną całość a jednocześnie nie są do siebie podobne. Zaczyna się od zupełnie przezroczystego “You Da One”. Skąd w ogóle pomysł, by ta piosenka była singlem? Sukcesu nie wróżę. Za “Where Have You Been” Rihanna powinna na kolanach przepraszać. Początek jest boski. Szkoda, że zmarnowali cały numer tą elektroniką. “We Found Love” nienawidzę. Tragedia. Początek albumu bardziej mnie odpychał niż zachęcał do dalszego przesłuchiwania. Na szczęście dalej jest super. Rihanna ma nosa do producentów i songwritterów. Przygotowali jej fajne kompozycje. “Talk That Talk” z Jay’em-Z jest mocnym, nieco hip hopowym, nieco rhytm-and-bluesowym numerem. Artystka już raz miała okazję współpracować z Jay’em-Z. Razem nagrali hit “Umbrella”. “Talk That Talk” jest nieporównywalnie lepsze. “Cockiness (Love It)” jest najbardziej zakręconą piosenką na płycie. Najciekawszy jest chyba moment, gdy Rihanna mówi No one can do ya The way that I do Boy I wa-a-ant (PL: Nikt Ci tego nie zrobi, W taki sposób jak ja, Chłopcze ja chcę) , wchodzi jakiś facet i trzyma jedną nutę przez kilka sekund. Rihanna powinna czuć się zawstydzona. “Birthday Cake” miał być chyba całą piosenką, ale za szybko im się pomysł skończył. Tak przynajmniej mi się wydaje ;P Kończy się po nieco ponad minucie. Za krótko. Mam apetyt na więcej tego ‘urodzinowego ciastka’. Kolejne dwie piosenki – “We All Want Love” i “Drunk On Love” to zapychacze. Niczego nie wnoszą, nie zainteresowały mnie zupełnie. Co innego “Roc Me Out” czy “Watch n’ Learn”. Świetne, taneczne, szybko wpadające w ucho piosenki. Na koniec pojawia się balladka “Farewell”. OMG, myślałam, że nie wytrwam. Nuda, nuda, nuda. Jeśli chodzi o piosenki, które pojawiają się dodatkowo na wersji deluxe. Coś konkretnego potrafię jedynie napisać o “Red Lipstick”. Nieco niegrzeczna piosenka. Melodia całkiem spoko, Rihanna brzmi fajnie. Najbardziej podoba mi się moment, gdy śpiewa Red lipstick, all on the paper (PL: Czerwona szminka, wszędzie na papierze). Padłam, gdy dowiedziałam się, że ta piosenka mogła znaleźć się na “Rated R”. Ok, jest dobra, ale nie nadaje się na tamten album. “Do Ya Thang” jest bez polotu. Ot, kolejna popowa piosenka. Przy “Fool In Love” miałam ochotę zawyć razem z Rihanną. Auć. Piosenka jest całkiem spokojna, no i na pewno ciekawsza od wspomnianego wcześniej “Farewell”, ale nie zrobiła na mnie jakiegoś dużego wrażenia. Rihanna miała lepsze ballady (np. “Cold Case Love” czy “Stupid in Love”). Trochę obawiałam się nowej płyty Rihanny. Wydawało mi się, że w tak krótkim czasie, mając na głowie inne projekty, nie uda jej się stworzyć czegoś dobrego. Lub co gorsza – zafunduje nam powtórkę z “Loud”. Na szczęście tak się nie stało. “Talk That Talk” jest fajnym, przebojowym albumem.Może nie dziełem na miarę “Rated R”, ale da się posłuchać. I nawet czerpać z tego przyjemność.

Cieszmy się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich zapisany jest... Ręka do góry, kogo w wakacje nie wkurzała ta piosenka. Chodzi tu oczywiście o hit “Małe rzeczy”. Kiedyś byłam tym numerem zauroczona. Z czasem mam go dość. Przyznam jednak, że tekst tego utworu (a dokładniej wers, który wpisałam na początku recenzji) wzięłam sobie do serca. No sorry. ja nie potrafię zapamiętać tych wszystkich wzorów z fizyki czy matmy. A taka mała ściąga to przydatna rzecz. Ale żeby potem nie było, że sprowadzam was na złą drogę 😉

W ciągu zaledwie kilku miesięcy Sylwia znalazła się w gronie najpopularniejszych polskich wykonawców. Traktowana jest jak debiutantka, ale z show biznesem miała już wcześniej do czynienia. Razem z Liberem nagrała płytę “Ona i on”. “Sen o przyszłości” jest jednak jej całkowicie solową płytą. Składa się na nią jedenaście popowych kompozycji. Najwięcej jest tu piosenek ballado-podobnych. Kilka nieco szybszych. Do gustu przypadł mi najbardziej numer “Leć”. Na początku nie zwracałam na niego większej uwagi. Potem przesłuchałam album dokładniej i właśnie ta piosenka najbardziej zapadła mi w pamięć. Jej jedynym minusem jest to, że za krótko trwa. No bo co to są dwie minuty? Chcę więcej. Sylwia brzmi bosko. Wczuła się w rolę, śpiewa nieco dramatycznie, emocjonalnie. najbardziej lubię początek: Prowadzeni satelitą, Pełną aktualnych map, Ciągle nie widzimy celu, Ciemno mimo tylu lamp. Podoba mi się też “Tęcza”. Trochę radosna, a trochę jednak smutna. Najbardziej w pamięci zapadł mi fragment, gdy Sylwia mocniejszym głosem śpiewa Jak wymarzona tęcza po burzy. Przekonałam się do utworu pt. “Gorszy dzień”. W przeciwieństwie do innych numerów na tej płycie, słychać tu elektroniczne wpływy. Jednym może się to nie podobać. Sylwia przyzwyczaiła nas przecież do balladowych piosenek, ale i ona ma czasem ochotę zaszaleć i zrobić coś innego. Efektem takiej ‘zabawy’ jest “Nie dam się”. Nigdy wcześniej nie słyszałam Sylwii w tanecznym utworze. I usłyszeć więcej nie chcę. Piosenka sama w sobie zła nie jest. Nie przekonuje mnie sama Sylwia. Nie pasują jej takie numery. Nie czuje się w nich swobodnie. Nie przekonuje mnie też “Sen o przyszłości”. Za bardzo słodki i ckliwy numer. Szczególnie refren mnie odpycha. Sylwia jakoś dziwnie w nim brzmi. Jakby się zaraz miała rozpłakać. Nie pasuje to przecież do np. Budzisz mnie pocałunkiem Kończy się zły I kończy się zły Sen o przyszłości. Jeśli mam wybrać fragment z tej piosenki, który lubię, to będzie to ten moment: Twój blask, mój gniew, twój strach, mój śpiew. Do najsłabszych zaliczam też “Imię trawy”. Miał z tego wyjść chyba nieco dramatyczny, przejmujący numer. Heh, coś nie wypaliło. Mnie bardziej śmieszy. Szczególnie ten tekst. W przeciwieństwie do innych na tym krążku, które są ciekawe i łatwo zapadające w pamięć, ten jest bez głębszego sensu: Bo nie mam imienia, znaku na ziemi… A muszę mieć, by kochać cię. Na koniec dodam, że na uwagę zasługuje “За тобой”. Tak, po rosyjsku. Jest to wersja live. Dopiero wtedy możemy przekonać się, jak Sylwia dobrze śpiewa. Nie miałam ochoty zapoznawać się bliżej z tym albumem. Nie miałam jednak czego recenzować, więc się zgodziłam na to. Nie żałuję. Sylwia jest wokalistka godną uwagi.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *