Rok 2015 należał do niego. Kanadyjski wokalista Abel Makkonen Tesfaye, działający pod pseudonimem The Weeknd, lansował hit za hitem, szturmem przebijając się do pierwszej ligi gwiazd mainstreamu i zdobywając miliony fanów, którzy nie byli nim zainteresowani za czasów “Kiss Land” czy “Trilogy”. Kiedy myślałam, że artysta da nam od siebie odpocząć, on zszokował świat nową fryzurą i ogłosił, że w listopadzie otrzymamy od niego kolejne wydawnictwo. I to bogate, bo mało kto decyduje się umieścić na płycie aż osiemnaście piosenek.
Następnym razem będzie pewnie lepiej – takimi słowami przeszło rok temu zakończyłam tekst o albumie “Beauty Behind the Madness”. I czy faktycznie moja zabawa w wróżkę jest cokolwiek warta, przekonacie się z kolejnych akapitów. Przygotowany przez The Weeknd materiał nie jest gatunkową rewolucją. Wciąż króluje alternatywne r&b mocno zaprawione nowoczesnym popem, klubowymi wstawkami i soulowymi inspiracjami. Wokalista pokazuje, że trzyma rękę na pulsie, nie wychodząc prawie wcale poza strefę własnego komfortu, którą pomaga mu budować rzesza topowych producentów z Daft Punk, Maxem Martinem i Bennym Blanco na czele. Sporo roboty miał tym razem i Doc McKinney, który z The Weeknd zna się od czasów “Trilogy”, a który odsunięty został od prac nad poprzednim longplay’em.
Podobnie jak na “Beauty Behind the Madness”, tak i na “Starboy” w kilku piosenkach Kanadyjczyk wspierany jest przez inne muzyczne sławy. Ponownie pojawia się Lana Del Rey. Wtrąca trzy grosze w “Party Monster”, a także jakby od niechcenia wykonuje kapitalny, intrygujący przerywnik “Stargirl”. Nieźle wypadają klimatyczne, amerykańskie “Sidewalks” (feat. Kendrick Lamar) oraz trapowe, ciemne “All I Know” (feat. Future). Drugi z raperów słyszany jest także w przewidywalnym “Six Feet Under”. Dwie kompozycje są efektem współpracy The Weeknd z Daft Punk. Podczas słuchania “Starboy” i “I Feel It Coming” towarzyszy mi zawsze jedna myśl – francuski duet stać na dużo więcej. Za co stale przepraszam, bo na tle całego wydawnictwa wybijają się ponad wiele innych albumowych kolegów.
Solowe numery podzielić można na trzy grupki – imprezowe bangery, pościelowe nuty i coś pomiędzy. W pierwszym koszyku króluje singlowe “False Alarm”, będące zarazem najbardziej zaskakującym nagraniem na albumie i jednym z moich ulubionych utworów w dyskografii The Weeknd. Największa w tym zasługa niemalże punkowego, nerwowego i gorączkowego refrenu. Przyzwoicie brzmią również takie piosenki jak przywołujące klimat lat 80. (wykorzystujące sample m.in. z kompozycji Tears For Fears) “Secrets” i połyskujące niczym dyskotekowa kula “A Lonely Night”. Słabsze wrażenie robią nawiązujące do muzyki house (acz zapadające w pamięć) “Rockin'” oraz banalne “Love to Way”. Na drugim biegunie lądujemy za sprawą nużących “True Colors” i “Ordinary Life”; nastrojowego, przypominającego starszą twórczość wokalisty “Attention” oraz “Die For You”, w którym The Weeknd odsłania przed nami swoją duszę romantyka. Szkoda jednak, że zajmuje mu to ponad cztery minuty. Zbiór ni to porywających do tańca, ni pokazujących nam spokojną stronę Abla kompozycji, wypełniają sensualne, kokieteryjne piosenki “Reminder” i “Nothing Without You” oraz popis mroczniejszego r&b w postaci “Party Monster”.
“Starboy” to płyta niesamowicie porządnie wyprodukowana i przygotowana. Pop album na miarę dzisiejszych czasów. Kopalnia piosenek z paroma refrenami, o których wkrótce może być głośno. W tym wszystkim jest jednak pewna… pustka. Kolejne utwory przelatują jeden po drugim, nic w zasadzie po sobie nie zostawiając. Winy upatruję w dwóch czynnikach. Premierowe kawałki The Weeknd nie są niczym nowym czy innowacyjnym. Ciągle mamy te same patenty, te same aksamitne, zmysłowe wokale, te same historie o miłości czy seksie. “Starboy” w dół ciągnie także pokaźna ilość utworów. Okrojenie wydawnictwa i pozostawienie na nim maksymalnie dziesięciu-jedenastu numerów pozwoliłoby lepiej się na nich skupić. Przy takim nadmiarze kompozycji nagle okazuje się, że po wyjęciu płyty z odtwarzacza trzy czwarte materiału już wyleciało nam z pamięci. To jak? Jest lepiej czy gorzej? Nudniej. Znacznie nudniej.
Posłuchałam tylko tych kawałków w których słychać Lanę. Weeknd to nie moja bajka.
Pozdrawiam, Namuzowani
Nie będę powtarzać mojej własnej recenzji, bo mamy podobne zdanie. Ta płyta jest tak przeprodukowana, że zupełnie brakuje w niej duszy. No, i ta nuuuuuda 🙂
Pozdrowienia,
Bartek
http://bartosz-po-prostu.blog.pl
Nie przepadam za The Weeknd i nie rozumiem dlaczego stał się taki popularny. Chciałam sięgnąć po ten krążek z ciekawości, ale jeszcze raz to przemyślę.
Nowa recenzja: The Interrupters ,,Say It Out Loud”. Zapraszam, http://www.Music-Rocket.blogspot.com
Słuchałam paru piosenek z tego albumu, ale żaden nie zapadł mi w pamięci.
Wybieram się na The Weeknd podczas Open’era. Rzeczywiście album jest mało spójny, ale dla osób, które tak jak ja wolą itak wybrać z płyty swoje “perełki” to jest ok.
Znalazłem tu kilka świetnych rzeczy, na czele z produkcjami Daft Punk, zwłaszcza genialnym “I Feel It Coming”. Zgadzam się, że “False Alarm” to zaskakujący numer i jeden z najciekawszych w dorobku The Weeknd.
Moje Top 10 z tej płyty to:
1 – I Feel It Coming
2 – Starboy
3 – False Alarm
4 – Love To Lay
5 – Die For You
6 – A Lonely Night
7 – Reminder
8 – Party Monster
9 – Ordinary Life
10 – Secrets