RECENZJA: MGMT “Loss of Life” (2024) (#1464)

Słuchacze pokochali ich za sprawą utworów “Kids” i “Electric Feel”, do mnie trafili dopiero kompozycją “Little Dark Age” i całą płytą noszącą ten tytuł. Po niedługiej akcji promocyjnej tworzony przez Andrew VanWyngardena i Bena Goldwassera duet MGMT zapadł się pod ziemię, by w drugiej połowie minionego roku zaatakować z porcją nowych kompozycji. Luty przyniósł nam szósty krążek formacji.

Nad następcą albumu “Little Dark Age” Andrew i Ben ponownie współpracowali z Patrickiem Wimberlym, który – gdy nie był potrzebny MGMT – poświęcał czas takim artystom jak Lil Yachty (“Let’s Start Here”) czy Soko (“Feel Feelings”). Dla amerykańskiego zespołu “Loss of Life” to płyta zaliczająca podwójny debiut. Po latach MGMT opuścili szeregi Columbia Records by stać się duetem nagrywającym dla niezależnego labelu Mom + Pop. Po raz pierwszy postanowili zaprosić do współpracy drugi wokal. Po raz drugi z rzędu zaprezentowali jednak płytę, którą chce się non stop odkrywać.

Stary walijski poemat posłużył MGMT za wstęp do “Loss of Life”. Zniekształcony monolog osadzony na elektroniczno-folkowej melodii w niezły sposób wprowadza w klimat wydawnictwa, choć go nie definiuje. Dość mroczne intro kontrastuje z akustycznym, wpadającym w ucho nagraniem “Mother Nature” o oldskulowym, psychodeliczno-rockowym vibie. Następujące po nim ejtisowe, synthpopowe “Dancing in Babylon” jest pierwszą kolaboracją, jaka kiedykolwiek pojawiła się na albumie MGMT. Do Andrew i Bena dołączyła Christine and the Queens, a ja przyznać muszę, że nadal nie rozumiem jej fenomenu. Sama piosenka także należy do mniej wciągających punktów “Loss of Life”. Podobnie zresztą jak nieciekawe “People in the Streets”.

Wraz ze spotkaniem indie rockowego, hałaśliwego “Bubblegum Dog” album wkracza na tak szalone, dźwiękowo kapitalne tereny, że ciężko mi zdecydować, która z pozostałych kompozycji podoba mi się najbardziej. Na ten moment wskazałabym jednak flirtujące z folkiem, hipnotyczne “Nothing to Declare” traktujące o próbie ucieczki od szarej rzeczywistości. Uwielbiam również rozmarzone “Phradie’s Song”, które przybiera formę kruchej, kosmicznej kołysanki. W kosmosie dryfujemy także podczas słuchania kołyszącego, przynoszącego sporą dawkę spokoju “I Wish I Was Joking” o powtarzalnym refrenie i wielu wokalnych obróbkach. Dużo dzieje się i w sentymentalnym, z początku niepozornym “Nothing Changes” (te chórki! te dęciaki!), oraz tytułowym numerze. “Loss of Life” zwraca uwagę nie tylko rozkwitającą aranżacją (smyczki, wibrująca, narastająca elektronika, uroczyste, momentami vintage’owe brzmienie), ale i warstwą tekstową, której puentą jest refleksja, iż śmierć jest nieodłącznym elementem ludzkiej egzystencji. Ponure, choć szczere i dość oczywiste zakończenie.

Sześć lat czekania i tylko dziesięć piosenek – MGMT poszli w tak lubiany przeze mnie minimalizm i zadbali o to, by “Loss of Life” nam się nie dłużyło. Ani tym bardziej nie wywoływało uczucia przebodźcowania, co wcale nie było takie oczywiste w kontekście tego, jak swoje nowe kompozycje postanowił zbudować amerykański duet. MGMT wciąż mają głowy pełne pomysłów na swoje utwory. Łatwo mogły one ich zgubić i sprawić, że odbierałabym “Loss of Life” jako płytę chaotyczną i ciężką. Tymczasem każda idea sprawia wrażenie przemyślanej, sensownej, zaserwowanej bez pośpiechu.  “Loss of Life” nie trafia do mnie tak, jak “Little Dark Age”, lecz ponownie powiedzieć mogę, iż MGMT są jedną z bardziej ekscytujących formacji w świecie alternatywnego grania.

Warto: Nothing to Declare & Bubblegum Dog & Phradie’s Song

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *