TOP50: najlepsze albumy 2024 roku (50-31)

50. Kylie Minogue Tension II

Nie da się inaczej zacząć podsumowania wrażeń po wysłuchaniu nowego albumu Kylie Minogue jak od oczywistego stwierdzenia, iż “Tension II” jest naturalnym następcą “Tension”. Nie ma tu prawie nic, czego nie słyszelibyśmy na poprzednim krążku australijskiej legendy. Spokojnie można przemieszać kompozycje z obu tych wydawnictw i wciąż mieć wrażenie, że to skończona popowa płyta, której zadaniem jest wyciągnięcie nas na parkiety. Jeśli ktoś oczekuje od Kylie czegoś więcej w tym momencie, to warto zmienić swoje marzenia. Tu chodzi po prostu o niezłą zabawę, a mało kto od dekad dostarcza jej z taką pasją, co Minogue.

49. Gavin Turek Diva of the People

Gavin Turek wydała płytę, która nieźle mogłaby przyjąć się w 2020 roku, gdy przeżywaliśmy istny renesans mody na brzmienia disco. Co oczywiście nie znaczy, że każdy jedynie powinien podążać za trendami zamiast pozostać wierny sobie oraz swoim dźwiękowym zainteresowaniom i odkładać je na bok tylko dlatego, że obecnie słuchacze wybierają inne melodie. “Diva of the People” nie jest wydawnictwem idealnym. W pewnym momencie atmosfera nieco siada, a my mamy ochotę na chwilę opuścić parkiet. Koniec końców wracamy z rozkręconej przez Turek imprezy w dobrych nastrojach i, co najważniejsze, bez kaca.

48. Lutalo The Academy

Gdy sięgałam po “The Academy”, obstawiałam, że będę mieć do czynienia z kolejną folkową płytą nowej postaci na muzycznej scenie dzierżącej gitarę akustyczną. Tymczasem debiutancki longplay Lutalo nieźle mnie zaskoczył. Przygotowane przez niego piosenki nie mają już tej skromności i klimatu lo-fi co ich znani z epek i singli poprzednicy. To raczej projekt na większy zespół, gdzie wykazać się mogą i gitary elektryczne, i perkusja. Amerykański wokalista postanowił poeksperymentować i nadać swojej twórczości rockowego charakteru. Metamorfoza warta uwagi.

47. Ariana Grande Eternal Sunshine

“Eternal Sunshine” jest albumem, który zawodzić może osoby oczekujące po Arianie kolejnych popowych hymnów i wpadających w ucho euforycznych refrenów. Te w jej twórczości nie pojawiają się już od dawna i nowa płyta nie jest pod tym względem wyjątkiem. Jakie więc wrażenie zostawia po sobie ten krążek? Z pewnością podoba mi się nieoczywisty spokój bijący ze wszystkich, nawet tych bardziej tanecznych kompozycji. Z drugiej zaś nic mnie tu nie zaskoczyło. “Eternal Sunshine” jest po prostu sympatycznym, popowym wydawnictwem dziewczyny, która zechciała opowiedzieć nam swoją historię. Tyle i aż tyle.

46. Lava La Rue Starface

Dekady temu David Bowie pozował z błyskawicą wielką na pół twarzy i wmawiał nam, że przybył z kosmosu. Dziś Lava La Rue swoje oblicze ozdabia brokatową gwiazdką i w ten kosmos także stara się nas zabrać. “STARFACE” nie jest jednak albumem pełnym futurystycznych brzmień. Brytyjska wokalistka postawiła raczej na psychodeliczne jazdy po minionych dekadach. Obserwuję ją od dłuższego czasu i nie przestaje podobać mi się jej szczere podejście do muzyki. U niej nie ma kalkulacji i parcia na szkło. Nagrywa to, co jej w duszy gra. A że jej dusza jest kolorowa, to i muzyka mieni się wieloma barwami.

45. Kacey Musgraves Deeper Well

Ubiegłoroczna nowość od Kacey Musgraves jest wydawnictwem niesamowicie spójnym i płynącym w równym tempie. Nie ma tu ani wyraźnie żywszych utworów, ani też tych przesadnie powolnych. Po kombinowaniu z dźwiękami podpatrzonymi w innych muzycznych gatunkach artystka postanowiła metaforycznie wrócić na prowincję i zatopić się w ciepłych, sentymentalnych melodiach country, folku czy americany. I chociaż “Deeper Well” brzmi wiosennie i słodko, w wyśpiewywanych przez Musgraves wersach sporo jest mroku i smutku.

44. Nelly Furtado 7

W ostatnich latach zaobserwować można było spadek zainteresowania twórczością artystek, które jeszcze kilkanaście lat temu były na topie. Nie ma w tym nic dziwnego – każde pokolenie ma swoich ulubieńców, zmieniają się trendy, poszukujemy ciągle czegoś nowego i ekscytującego. Ofiarą tego systemu padła i Nelly Furtado. O ile jednak jej płyta “The Spirit Indestructible” po latach brzmi sympatycznie, tak “The Ride” rozczarowywało. “7” jest powrotem, który miło mnie zaskoczył. Furtado przyłożyła się do pracy, pozwoliła poprowadzić się innych twórcom, ale ani na chwilę nie przestała być sobą.

43. Chelsea Wolfe She Reaches Out to She Reaches Out to She

Czy “She Reaches Out to She Reaches Out to She” jest najlepszą płytą w dyskografii Chelsea Wolfe? Odpowiedź na to pytanie nie jest do końca oczywista, gdyż odbieram ostatnie dzieło Amerykanki jak zupełnie nowy rozdział jej muzycznej kariery. Wolfe na swoim siódmym już krążku zdaje się być osobą w pełni ze sobą pogodzoną i zdającą sobie sprawę, że czasem nie warto kopać się z życiem. I chociaż muzycznie nadal jest intensywnie i odważnie, mniej tu nerwowości, grozy czy zwyczajnego horroru.

42. Halsey The Great Impersonator

Na “The Great Impersonator” artystka chce być takimi legendami jak David Bowie, Kate Bush, PJ Harvey, Fiona Apple czy Bruce Springsteen, lecz ciężko powiedzieć, by jej premierowe utwory były kalką nagrań innych wykonawców. To nadal Halsey – nie szukająca już dla siebie miejsca w świecie radiowego popu, lecz eksplorująca alt rockowe, folkowe czy pop rockowe światy. To nadal Halsey – postać niepewna, mająca za sobą ciężkie doświadczenia (m.in. zdrowotne), o refleksyjnej, często smutnej naturze. “The Great Impersonator” ma swoje grzeszki, lecz jeszcze nigdy z takim zaciekawieniem nie odkrywałam twórczości wokalistki.

41. Beyoncé Cowboy Carter

Beyoncé już dawno wyszła z szufladki gwiazdy r&b i kombinuje z brzmieniem. Przy pomocy dziesiątek tekściarzy i producentów przygotowała album, który nie jest wydawnictwem country. “Cowboy Carter” pokazuje nam raczej, jakie wyobrażenie na temat tej muzyki ma Knowles. Beyoncé znów zdaje się być kroczek przed wszystkimi. Dziwnie słucha się takiej płyty jak “Cowboy Carter” będąc tysiące kilometrów od miejsc, ludzi i wydarzeń, które przez dekadę kształtowały muzykę country, i do których chętnie w swoich numerach odwołuje się Knowles. To nie są brzmienia, których tu słucha się od dziecka. Dlatego też warto pochwalić Beyoncé za podjęte ryzyko.

40. Oxford Drama The World Is Louder

Przyznam szczerze, że średnio podchodzą mi indietroniczne początki Oxford Drama, ale już utwory z indie popowego “What’s the Deal With Time?” chętnie błąkały się po moich playlistach. Do fanclubu duetu dołączyłam dopiero w 2024 roku, bo album “The World Is Louder”, mimo swojej krótkiej i zwięzłej formy, nie chce mi się znudzić. Nie do końca lubię już takie porównania w stosunku do polskich artystów, bo w ostatnich latach obserwujemy wiele projektów, które nie odbiegają od zagranicznych standardów, ale dawno już żadna płyta made in Poland nie brzmiała dla mnie tak amerykańsko. Niesamowicie klimatyczne, dopracowane dzieło.

39. J. Bernardt Contigo

Jinte lata temu odłożył na bok indie gitarowe melodie i zatopił się w świecie sampli i nowoczesnego r&b. Podszedł do tematu po swojemu, otrzymując muzykę ciekawą, niebanalną i jakąś taką… słoneczną. Jesiennym soundtrackiem staje się nowe “Contigo”. W jedenastu utworach J. Bernardt zamknął swą miłosną historię, której zakończenie nie wnosi za dużo światła. To opowieść o rozstaniu, złamanym sercu, smutku, szoku i powolnym dochodzeniu do siebie okraszona pięknymi dźwiękowymi detalami. “Running Days” brzmiało jak wiele innych wydawnictw ukazujących się w latach 2014-2017. “Contigo” podąża swą własną drogą i nie ogląda się na trendy.

38. Einstürzende Neubauten Rampen (apm: alien pop music)

Kariera trwająca kilka dekad i znaki zapytania pojawiające się przy okazji premiery każdej kolejnej płyty – mało jest grup, które nie lubią się powtarzać, i których muzyczne kroki pozostają zagadką. Niemiecka formacja Einstürzende Neubauten jest właśnie takim awangardowym projektem, który nie boi się eksperymentów, i… który szuka dźwięków w najzwyklejszych przedmiotach codziennego użytku. “Rampen (apm: alien pop music)” nie zawiera tak poruszających piosenek co poprzednik (album of the year 2020!), ale oferuje nieschodzący poniżej pewnego poziomu eksperymentalny, post industrialny rock.

37. Remi Wolf Big Ideas

I call myself an artist and sometimes I think it’s true śpiewa w jednej z kompozycji Remi Wolf nie do końca chyba będąc pewną swoich słów. Niesłusznie, bo swoim drugim studyjnym albumem wskakuje na moją listę wokalistek, które swoją muzykę pop chcą ubarwiać jak tylko mogą. Czym zaskoczyła mnie Wolf? Przede wszystkim swoim zamiłowaniem do gitar i perkusji, przez co jej pop ma w sobie sporo żywiołowości, energii, dzikości. Każda piosenka zawarta na “Big Ideas” jest nową niespodzianką.

36. Nilüfer Yanya My Method Actor

O Nilüfer za dużo jeszcze na stronie nie pisałam, ale chciałabym, by w 2025 roku się to zmieniło. Tym bardziej, że jej kariera jest bardzo równa, acz sama Yanya nie jest zbyt doceniana. Co ciekawe jej historia mogła potoczyć się inaczej, gdyż lata temu wokalistka dostała propozycję dołączenia do girlsbandu, którym zza kulis dowodzić miał… Louis Tomlinson. Dziś Nilüfer jest w lepszym miejscu i wydaje “My Method Actor”, swoją trzecią płytę, z ramienia Ninja Tune. Wciąż króluje indie, ale nie jest tak szorstkie, jak poprzednio. Więcej tu miękkich, ciepłych melodii. Ładna, wczesnojesienna płyta.

35. The Cure Songs of a Lost World

Nagrywający od końcówki lat 70. i mający na koncie takie przeboje jak “Lullaby” czy “Pictures of You” zespół The Cure do historii przeszedł jako kapela, bez której gothic rock nie byłby taki sam. Dość długo dowodzona przez ekscentrycznego Roberta Smitha grupa zdawała się myśleć, że najlepiej jest odcinać kupony i odgrzewać stare kawałki. Aż do 2024 roku, kiedy to ukazała się jej pierwsza od 2008 roku płyta o pięknym, tajemniczym tytule “Songs of a Lost World”. Przede mną jeszcze nurkowanie wgłąb dyskografii brytyjskiej formacji, ale jeśli pozostałe albumy podobnie łączą aranżacyjny przepych i chłód z osobistymi tekstami, a smutek przenika nadzieję, to jesteśmy w domu.

34. Billie Eilish Hit Me Hard and Soft

Półki zastawione branżowymi nagrodami i miano jednej z najważniejszych postaci kobiecego popu ostatnich lat – Billie Eilish w młodym wieku osiągnęła więcej niż niektórzy przez całe życie. To jednak wciąż za wcześnie, by odcinać kupony. Ona dobrze o tym wie, stąd wraz z Finneasem kombinują, czym by nas tu zaskoczyć. “Hit Me Hard and Soft” kilka takich momentów faktycznie ma, gdzie utwór skręca raptownie w kierunku, którego się nie spodziewałam. I tylko od nas zależy, jak mocno się wówczas będziemy trzymać. Eilish wywrotki nie zaliczyła, choć mi wciąż bardziej podchodzi “Happier Than Ever”.

33. Noga Erez The Vandalist

Jeszcze do 2024 roku patrzyłam na Nogę Erez jak na wokalistkę, która próbowała przekonać nas, że na Bliskim Wschodzie też można robić modny elektropop. Taka też była jej debiutancka płyta “Off the Radar”. A później było jak w tytule krążka – z tego radaru mi artystka zniknęła, by odnaleźć się wraz z premierą albumu “The Vandalist”. Zadziorny tytuł płyty zwiastować mógł chaos, rozgardiasz i zamieszanie. Jej zawartość – mimo stania w rozkroku między hip hopem a szlachetnym popem – jest jednak nad wyraz spójna i przemyślana. W tekstach nie ma większej głębi, ale Noga bawi się dźwiękami, słowem i swoim głosem. I tym przyciąga jak magnez.

32. Yellow Days Hotel Heaven

George van den Broek był zaledwie nastolatkiem, gdy rozpoczął torpedowanie nas swoimi utworami. W 2026 roku świętować będzie swoje dziesięciolecie na scenie, a już teraz pochwalić się może trzema długogrającymi albumami. Najnowszym chce zaprosić nas na pobyt w nadzorowanym przez siebie Hotelu Niebo. To zaledwie siedem kompozycji, które jakością dorównują jego starszym kompozycjom. Yellow Days, bo taki pseudonim przyjął, oprowadza nas po swoim resorcie, zatrzymując się na dłużej w hotelowym barze, gdzie prezentuje nam swoją pijaną odsłonę indie popu i gitarowego funku. 

31. Willow Empathogen

Willow Smith ma to do siebie, że niemalże od samego początku jest gwarancją dalekiej od tandety i banalności muzyki. Nawet gdy nigdy nie było w niej zbyt wielu eksperymentów czy udziwnień. Uwielbiam w niej chęci poszerzania horyzontów i śmiałe próby sprawdzenia się w innych muzycznych gatunkach. Tym bardziej, że nie kończą się one pudłem. Tym razem Willow postanowiła przyeksplorować jazzowe tereny, dbając, by zyskały nowoczesny sznyt. “Empathogen” nie jest moim ulubionym wydawnictwem Amerykanki, ale nadal jest dobrze, a ciekawość, co do jej kolejnych kroków, ani trochę nie zmalała.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *