RECENZJA: The Last Dinner Party “Prelude to Ecstasy” (2024) (#1457)

W ubiegłym roku nie było na Wyspach Brytyjskich zespołu bądź solisty, który po zaledwie jednym singlu okrzyknięty zostałby nową nadzieją indie rockowej sceny. Pięć przyjaciółek tworzących formację The Last Dinner Party miały nawet większe szczęście – podpisały płytowy kontrakt z Island Records nie mając na koncie żadnej piosenki. Dziś na sklepowych półkach ląduje ich debiutancki longplay i przekonać się możemy, czy kogoś za bardzo nie poniosło.

Wahadło, które waha się między skrajnymi emocjami nam towarzyszącymi – od ekstazy namiętności do wzniosłości bólu. Takimi słowami koncept albumu “Prelude to Ecstasy” wyjaśnia nam grupa. Brzmi wzniośle? A to dopiero początek, gdyż założona w 2021 roku kapela także i aranżacyjnie nie miała ochoty na minimalizm. Przy pomocy jednego z najpopularniejszych brytyjskich producentów, Jamesa Forda (współpracującego m.in. z Florence + The Machine, Arctic Monkeys, Blur i Jessie Ware), powstała garść kompozycji o barokowym sznycie i rockowej energii.

Orkiestrowe, gotyckie intro “Prelude to Ecstasy” nie definiuje nam całej płyty, lecz świetnie wprowadza w świat The Last Dinner Party. W lekko mrocznym wymiarze zostajemy za sprawą masywnego, ejtisowego “Burn Alive”. Te przechodzi zaś w z początku kołyszące, delikatne “Caesar on a TV Screen”, które szybko zmienia klimat stając się gitarowym, ekspresyjnie wykonanym kawałkiem – jednym z najlepszych na albumie. Podobnie wielkim nagraniem jest mój inny faworyt. Teatralne “Mirror” ze smyczkowym motywem udowadnia, że The Last Dinner Party gotowe są do stworzenia swojego bondowskiego utworu. Szybko zauroczyły mnie także wzruszające, flirtujące z ambientem “On Your Side” (When it’s 4AM and your heart is breaking/I will hold your hands to stop them from shaking) oraz tajemnicze, folkowe “Gjuha”, którym jedna z członkiń formacji oddaje hołd swym albańskim korzeniom.

Świetnie słucha się przebojowego “The Feminine Urge”, które brzmi jak piosenka, którą na “The Family Jewels” mogłaby mieć Marina & The Diamonds. Kontrolowany dramatyzm “Portrait of a Dead Girl” sprawia zaś, że widziałbym tę kompozycję w wykonaniu Florence Welch. Dłuższą chwilę zajęło mi polubienie się z psychodelicznym “My Lady of Mercy”, którego refren (ściana dźwięku, niemalże operowe wokalizy) to totalny odlot. Nie sposób przejść obojętnie także i obok chwytliwego, nie brzmiącego zbyt współcześnie singla “Nothing Matters”. Jedynie indie rockowe, festiwalowe “Sinner” stało się piosenką, którą przeskakuję, gdy zagłębiam się w “Prelude to Ecstasy”. Dziewczyny stać na więcej.

Gdy kilka miesięcy temu widziałam wyniki, jakie wykręcał singiel “Nothing Matters” (obecnie niemalże trzydzieści milionów streamów w serwisie Spotify), pomyślałam sobie, że albo ktoś sypnął kasą, by o The Last Dinner Party było głośno, licząc na rychły zysk z inwestycji, albo ktoś faktycznie obdarzył dziewczyny sporym zaufaniem. Jeśli prawdziwa jest opcja numer dwa, zespół spłacił swój kredyt z olbrzymimi odsetkami. “Prelude to Ecstasy” gra u mnie od kilku dni i wciąż mi mało. To płyta pełna pomysłów i bogatych instrumentariów, którym towarzyszą szczere teksty traktujące o tym, co The Last Dinner Party najbardziej boli i uwiera. Skoro tak brzmi prelude, niecierpliwie czekam na rozwinięcie.

Warto: Caesar on a TV Screen & On Your Side & Gjuha & Mirror

2 Replies to “RECENZJA: The Last Dinner Party “Prelude to Ecstasy” (2024) (#1457)”

  1. Czyżby album roku w lutym ? Mi bardzo przypadł do gustu, wszystkie utwory wylądowały na liście ulubionych na Spotify. Na ten moment najbardziej lubię właśnie Sinner 😛

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *