RECENZJA: David Bowie “Station to Station” (1976) (#1214)

Kto by przypuszczał, że po lekkiej, stojącej blue eyed soulowymi i rhythm’and’bluesowymi nagraniami erze “Young Americans” David Bowie wpadnie w takie kłopoty. W jego życiu pojawiły się narkotyki, lecz uzależnienie od nich nie zachwiało artystycznymi zdolnościami Brytyjczyka. Ten zdążył nie tylko kompletować materiał na jubileuszowy, dziesiąty album, ale i wystąpić w filmie “Człowiek, który spadł na ziemię”. Z tych czasów pamiętał ponoć niewiele, ale za to nam zostało dzieło, które z tej pamięci wyrzucić dość trudno.

“Station to Station” jest płytą dziwną. Niezdecydowaną, niejasną, niejednoznaczną. I przejściową, z czego być może wziął się tytuł ze stacji na stację. David zatrzymał się gdzieś między swoją fascynacją amerykańskim brzmieniem a bardziej eksperymentalnymi melodiami z pogranicza space i art rocka, które podsłuchał u niemieckich zespołów pokroju Neu!. Czy już wtedy wiedział, że kolejne lata spędzi w Berlinie? Ciężko stwierdzić, ale zanim słuchacze mieli okazję zatopić się w trylogii berlińskiej, zaprzyjaźnili się z kolejnym alter ego artysty.

The return of the Thin White Duke/Throwing darts in lovers’ eyes śpiewa w otwierającej album tytułowej piosence artysta, wprowadzając na scenę Szczupłego Białego Księcia – postać eleganckiego mężczyzny, w którą wcielał się zaledwie kilka miesięcy, i która przysporzyła mu nieco kłopotów*. Sama kompozycja “Station to Station” jest dziesięciominutowym dziełem zapowiadanym przez odgłos przemieszczającego się pociągu, w której przecinają się wpływy soulu, funku i progresywnego rocka. Bowie nie zanudza słuchacza, stawia na zmiany tempa, wprowadza nowe instrumenty. Sympatyczną piosenką jest flirtujące z przygaszonym disco “Golden Years”, które zawsze podobało mi się ze względu na teatralne wręcz wykonanie – Brytyjczyk bawi się swym głosem aż miło.

Numer trzy przynosi lekki odpoczynek. “Word on a Wing” jest bowiem niespiesznym, nastrojowym kawałkiem. W podobne tony uderza “Wild Is the Wind”, a inspiracją do nagrania tego coveru (oryginał zarejestrował Johnny Mathis w 1957 roku) jest wersja Niny Simone. Mnie jednak bardziej zachwyca funk rockowe “Stay”, w którym spore pole do popisu otrzymali gitarzyści, a refren z rozdzierającym serce śpiewem Bowiego (Stay – that’s what I meant to say) autentycznie porusza i… przy okazji wpada w ucho. Na deser zostaje dziwaczne “TVC15” o rozrywkowym charakterze i stojącym w opozycji do niego tekście będącym niepokojącą historią o wpływie telewizji na nasze życie.

Biorąc pod uwagę stan Davida Bowiego podczas tworzenia albumu “Station to Station” miło idzie się zaskoczyć. Jest to płyta wielowarstwowa i wcale nie tak chaotyczna, jak można było oczekiwać. Przystępna, ale pozwalająca odkrywać za każdym razem coś nowego. Wokalista wciąż chętnie zagłębia się w klimaty, które tak ładnie wyszły mu na “Young Americans”, ale jednocześnie chce czegoś więcej. Chce dokonać czegoś niezwykłego i legendarnego, a “Station to Station” jest pierwszym przystankiem na tej drodze. Słucha się tego świetnie i nie przesadzę, jeśli powiem, iż to najlepszy krążek artysty od czasów opowieści o Ziggym Starduście.

Warto: Station to Station & Stay

* Bowie oskarżany był w pewnym momencie o gloryfikowanie nazizmu. Dla mnie Duke jest jego najciekawszym, zaraz po Ziggym, wcieleniem.

_____________

David BowieSpace OddityThe Man Who Sold the WorldHunky DoryThe Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from MarsAladdin SanePin UpsDiamond DogsYoung Americans ♥ Blackstar No Plan

One Reply to “RECENZJA: David Bowie “Station to Station” (1976) (#1214)”

  1. Dawno nie słuchałam tego albumu. Pamiętam, że druga połowa mnie trochę znużyła, ale tytułowy utwór dobrze wspominam, jak i jego wykorzystanie w “Dzieciach z Dworca Zoo”.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *