RECENZJA: Kelly Clarkson “Chemistry” (2023) (#1407)

W kwietniu 2003 roku młodziutka Kelly Clarkson (laureatka pierwszej edycji amerykańskiego “Idola”) wydaje swój debiutancki album “Thankful”. Programy typu talent show dopiero raczkowały i nikt tak naprawdę nie wiedział, czy jej sława przetrwa choćby do emisji powtórek programu. Dwie dekady później Kelly wciąż ma się nieźle i nadal sporo w niej jest muzycznej pasji. Nawet jeśli prywatnie nie do końca wszystko układa się po jej myśli.

Kilku płyt potrzebowała Clarkson by mnie do siebie przekonać. Udało się to dopiero zagłębiającemu się w elegancki, wzbogacony soulem pop krążek “Meaning of Life”. To była ta Kelly, na jaką czekałam od początku jej muzycznej kariery – pełna pasji, pięknie nam śpiewająca, prezentująca piosenki będące czymś więcej niż radiowymi nagraniami. Sześć lat dzielące tamten album od tegorocznej nowości upłynęło Amerykance nie tylko na wielu zawodowych projektach, ale i zmianie statusu związku. Clarkson znowu jest singielką, a o rozwodowych doświadczeniach opowiada nam na “Chemistry”.

O ile na poprzednich albumach Kelly niechętnie otaczała się innymi wykonawcami, w prace nad premierowymi nagraniami zaangażowała Carly Rae Jepsen, Nicka Jonasa i znaną z viralowego przeboju “ABCDEFU” Gayle. Co nieco dla niej napisali, a Steve Martin oraz Sheila E. wtrącili trzy grosze w same kompozycje. Martin, amerykański muzyk, przygrywa artystce na banjo w folk popowo-rockowym “I Hate Love”. Sheila E. odpowiada za perkusję w “That’s Right” – mającym w sobie coś wakacyjnego, dotykającym americany nagraniu. Mająca dryg do pisania radosnych, popowych przebojów Carly Rae Jepsen wzbogaciła dorobek Clarkson o taneczne, euforyczne “Favorite Kind of High”. Słabiej w tej kategorii wypada lekko przygaszone “Down to You” o powtarzalnym refrenie. Niezbyt chętnie wracam do przestarzałego, pop rockowego “Rock Hudson” czy “High Road”, które przypominają mi starszą twórczość artystki. Rockowe wpływy z początku kariery Kelly lepiej wypadają w westernowym “Red Flag Collector”.

Znaczną część albumu zajmują jednak ballady, które przekonują mnie mniej lub bardziej. Do grona moich ulubieńców należy umieszczone na samym początku “Skip This Part” o baśniowej atmosferze i smutnych, zrezygnowanych wokalach głównej bohaterki. Dobrze słucha się i patetycznego, soulująco-gospelowego “Me” czy przeciwstawnego do niego, akustycznego, skromnego “Chemistry”. Kołyszące “Mine” czy pełne przestrzeni, zaaranżowane głównie na pianino “Lighthouse” także uchodzić mogą za lepsze momenty krążka.

Płyta “Chemistry” przez samą Kelly Clarkson zwiastowana była w wywiadach jako dziecko “Stronger” i “Breakaway”. Było to jednak zanim wydawnictwo nabrało ostatecznych kształtów i dziś powiedzieć możemy, że to wypadkowa popowego “Piece by Piece” oraz pop soulowego “Meaning of Life”. Przez tematykę krążka nietrudno stwierdzić, iż mamy do czynienia z najszczerszą i najbardziej osobistą płytą w karierze Amerykanki. Czy najlepszą? Ku temu stwierdzeniu bym się raczej nie pochylała, choć “Chemistry” podoba mi się bardziej niż wiele wcześniejszych albumów wychodzących spod ręki Clarkson. Złoto wciąż dzierży jednak “Meaning of Life” i liczę na to, że doczekamy się kiedyś ponownego zanurkowania w soulowe dźwięki.

Warto: Skip This Part & Chemistry

________________

Thankful ♣ BreakawayMy DecemberAll I Ever WantedStrongerWrapped in RedPiece by PieceMeaning of Life

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *