RECENZJA: Janelle Monáe “The Age of Pleasure” (2023) (#1402)

Kilkanaście lat kariery upłynęło amerykańskiej wokalistce Janelle Monáe w duchu fascynacji technologią, science-fiction, komputerami i futuryzmem, nawet jeśli sama muzyka zbytnio w tą przyszłość nie wybiegała. To także czas wzmożonej aktywności artystki na srebrnym ekranie i zaangażowanie się w aktorstwo. Pięć lat po wydaniu swojej ostatniej płyty, “Dirty Computer”, Janelle gotowa jest na muzyczny powrót. Tak wakacyjnie jeszcze nie brzmiała.

Nie będę zbytnio ukrywać, że poprzedni album Amerykanki niezbyt mi podszedł. “Dirty Computer” nie wypadało w swojej popowo-rhythm’and’bluesowo-funkowej kategorii źle, lecz pozostawiało po sobie niedosyt – wszak Monáe na “The ArchAndroid” i “The Electric Lady” dała się poznać jako dźwiękowa wizjonerka i osoba, która nie boi się eksperymentować. A tymczasem otrzymaliśmy krążek bardzo bezpieczny. “Dirty Computer” przysporzyło jednak Janelle nowych słuchaczy i to właśnie do nich kierowane jest “The Age of Pleasure”.

Krótka i pozbawiona uroczystego wstępu – taka jest tegoroczna nowość wokalistki. Nie brakuje za to nagrań, które uchodzić mogą za przerywniki, choć bliżej im do po prostu niedokończonych utworów niż interlude, które zaczynają jakiś nowy wątek. Ogromny niedosyt pozostawia chociażby artystyczne “Oooh La La” z nutką nowoczesnej elegancji i francuskojęzycznym monologiem samej Grace Jones. Ciekawie byłoby dowiedzieć się, jak rozwija się jamajskie “The French 75” z odgłosami imprezy (za sprawą Sister Nancy przeistoczyć mógłby się w dancehallową perełkę); mieszające pop z reggae “Paid in Pleasure czy wplatające dęciaki, zadziorne “Haute”. Niecałe dwie minuty wystarczą za to na akustyczne “A Dry Red”. “Black Sugar Beach” robi zaś za przedłużenie zachęcającego do pokołysania biodrami “Champagne Shit”.

Moim ulubionym momentem wydawnictwa jest singiel “Float”, który w momencie swojej premiery kompletnie mnie nie zainteresował. Dziś to afro beatowe granie połączone z trapem i hip hopem robi dużo większe wrażenie. Piosenka otwiera album i nadmuchuje ten balonik, który wraz z ostatnim numerem pęka z hukiem. Świetne wrażenie zostawiają po sobie seksowne “Phenomenal” (Grace Jones vibes), klimatyczne “Know Better” oraz soulujące “Only Have Eyes 42”. Pozostałe kompozycje są po prostu ok. Ni ziębią, ni grzeją. A samo “ok” w kontekście Monáe to trochę za mało.

Płyta “The Age of Pleasure” jest dla mnie krążkiem z podobnej szufladki co ubiegłoroczne “Renaissance” Beyoncé. Nie ma oczywiście co zbytnio porównywać obu tych albumów, gdyż reprezentują zupełnie inne dźwięki i charaktery (ze smutkiem stwierdzić można, że tej charyzmy Janelle znacznie na nowym krążku brakuje), ale łączy je celebrowanie wolności, pewności siebie oraz przyjemności. U Beyoncé to świętowanie przybierało bardziej taneczną formę, u Monáe zaś więcej jest duchowości i pełnych chillu dźwięków. “The Age of Pleasure” wprawia w błogi, wakacyjny nastrój, choć brakuje na płycie naprawdę mocnych nagrań, które mogłyby stanąć w szranki z wieloma starszymi kompozycjami, jakie wyszły spod ręki wokalistki. Po tylu latach czekania na nową Janelle czuję lekki zawód.

Warto: Float & Phenomenal

___________

The ArchAndroidThe Electric LadyDirty Computer

One Reply to “RECENZJA: Janelle Monáe “The Age of Pleasure” (2023) (#1402)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *