TOP75: najlepsze albumy 2021 roku (75-51)

75. DEMI LOVATO DANCING WITH THE DEVIL… THE ART OF STARTING OVER

Płyta jest największym osiągnięciem w karierze wokalistki. Piosenki brzmią świeżo, choć nikt nie silił się na gonienie trendów. Lepiej niż na poprzednich albumach wypadają wokale Demi, która nie stara się nam już za wszelką cenę udowodnić, że ma kawał głosu. Ładnie sobie śpiewa pamiętając o prawdziwych emocjach. Jak na mój gust to za dużo tu utworów (okroiłabym ten krążek do dwunastu nagrań), bo nie wszystkie potrafią sobą zainteresować, ale z raz warto tę godzinę poświęcić na zapoznanie się z najbardziej osobistą stroną Lovato. “Dancing with the Devil… the Art of Starting Over” jest takim kluczem do zrozumienia tego, co działo się z nią przez ostatnie lata.

74. EVANESCENCE THE BITTER TRUTH

“The Bitter Truth” jest gorzką pigułką do przełknięcia dla osób, które po zespole Evanescence oczekiwały powrotu do stylistyki znanej z “Fallen” i “The Open Door”. Grupa nie neguje własnej przeszłości, lecz pokazuje, że mimo tak długiej przerwy trzyma rękę na pulsie i wciąż chce się liczyć na współczesnej rockowej scenie. Za kapelą stoją lata scenicznego doświadczenia oraz Amy Lee, której wokal hipnotyzuje mnie od wielu lat. Można było się denerwować na Evanescence za tak długą przerwę w wydawaniu nowej muzyki, ale nie sposób nie zauważyć, iż “The Bitter Truth” przynosi nam materiał konkretniejszy, głośniejszy i nie tak rozmemłany jak przed dekadą.

73. BIRDY YOUNG HEART

Birdy ma za sobą ciężki okres – pierwsze poważne rozstanie. W poszukiwaniu wewnętrznego spokoju trochę podróżowała, by w końcu pomieszkać w Stanach Zjednoczonych, gdzie zasłuchiwała się w legendarnym albumie “Blue” Joni Mitchell. Efektem jest płyta, na której Brytyjka rezygnuje z młodzieńczych, naiwnych piosenek i skupia się na tworzeniu brzmienia dojrzalszego i surowszego. Tak otwarta i szczera jeszcze nie była, ale tylko dzięki temu można mówić o “Young Heart” jako o terapeutycznym wydawnictwie. Może nieco za długim (chętnie skróciłabym je o jakieś trzy kompozycje), ale uniwersalnym i takim, co z pewnością nie ugnie się pod presją czasu.

#61 w 2016: Beautiful Lies

72. KWIAT JABŁONI MOGŁO BYĆ NIC

Mogło być nic, a jest przyjemna płyta. Nie jakaś przełomowa, zatrzymująca mnie przy sobie na długie godziny czy prezentująca mi brzmienia, których bym wcześniej nie słyszała. Kwiat Jabłoni podoba mi się jednak bardziej niż poprzednio. Nadal jest pastelowo, słodko i niewinnie, ale więcej tu dźwiękowych barw i ładniejszych wokali. Zwykłam żartować, iż płyta “Niemożliwe” była zbiorem piosenek do brzdąkania przez harcerzy przy ognisku. “Mogło być nic” nie jest już takie przaśne, choć tekstowo sporo tu odniesień do natury. Warto także docenić fakt, iż Kasia z Jackiem cały czas zachowują autentyczność. To ważne we współczesnym świecie.

71. KINGS OF LEON WHEN YOU SEE YOURSELF

“When You See Yourself” jest płytą, która sprawia mi nieco kłopotów. Z jednej strony Kings of Leon nadal robią swoje. Są grupą facetów, którzy występują ze sobą od lat, dobrze się znają i wiedzą, w czym czują się najbardziej komfortowo. Od paru albumów to już nie jest proste, głośne granie. Ich piosenki stały się bardziej złożone i poukładane. Straciły na tym jednak polot i świeżość. W efekcie o “When You See Yourself” najprościej powiedzieć, iż jest to wydawnictwo porządnie wykonane, lecz szybko wylatujące z pamięci. Czy ktoś w styczniu 2022 roku jeszcze pamięta, że Kings of Leon powrócili z nową muzyką?

#70 w 2016: WALLS

70. CHET FAKER HOTEL SURRENDER

W “Hotel Surrender” spędziłam sporo czasu na szukaniu tej samej iskierki, która wywołała pożar na “Built on Glass”. Niestety bez większych sukcesów. Wciąż jestem fanką soulowego, przyjemnego głosu Cheta Fakera, lecz mniej podoba mi się cała otoczka. Debiutancka płyta Australijczyka była świeża, a zawarty na niej zlepek elektroniki, r&b i jazzu wyróżniał go z tłumu. Właśnie takiego punktu zaczepienia brakuje mi na “Hotel Surrender”. Niby wszystko się tu zgadza (w tym i bardziej profesjonalna produkcja), ale całość brzmi nijako. Tak jakby artyście zabrakło kreatywności czy nawet chęci, by wyjść poza pewną strefę komfortu.

#32 w 2014: Built on Glass

69. BEBE REXHA BETTER MISTAKES

Mój album opiera się na uczciwości, wrażliwości i niepewności oraz mówieniu o tych niepewnościach – zdradza Bebe Rexha. Słuchając płyty “Better Mistakes” naprawdę ciężko się nie zgodzić z tym, że osiągnęła postawiony przed sobą cel. Rękę do pisania niezłych, nieprzekombinowanych tekstów wokalistka ma od dawna. Na nowym krążku zdaje się zmagać z wieloma przeciwnościami losu (jak chociażby łamiąca się psychika czy wspomnienie osób, które ją wykorzystywały), ale w ogólnym rozrachunku “Better Mistakes” nie jest albumem, po przygodzie z którym czujemy się mocno poturbowani. Muzycznie jest raczej bezpiecznie i bez szaleństw. Ot, sympatyczna płyta.

68. THE WAR ON DRUGS I DON’T LIVE HERE ANYMORE

Trzy lata zajęło zespołowi The War On Drugs skompletowanie piątego studyjnego albumu. Tworzenie “I Don’t Live Here Anymore” rozpoczęło się niedługo po premierze “A Deeper Understanding”, lecz grupa dowodzona przez Adama Granduciela dała sobie kilka miesięcy na muzyczne metamorfozy. Ich efektem jest skierowanie brzmienia formacji na elektroniczne bity. Spokojnie, The War On Drugs ograli nowocześniejsze melodie w sposób bardzo delikatny. One jedynie lekko podbijają soft rockowe, amerykańskie kompozycje zespołu, które są proste do czasu, aż nie zacznie rozbierać się ich na czynniki pierwsze.

67. CHVRCHES SCREEN VIOLENCE

Nie da się ukryć, że dwa lata temu ogromna część naszego życia przeniosła się za ekrany komputerów i smartfonów, gdy musieliśmy izolować się od rodziny, przyjaciół i znajomych z pracy. Wirtualne rzeczywistość dopadła i trio CHVRCHES, która w ciężkich warunkach nagrywała album “Screen Violence” – tak, jego tytuł nie jest przypadkowy. Sam krążek przebija debiutancie “The Bones of What You Believe” i sprawia, iż “Love Is Dead” uznaję za wypadek przy pracy. Jeśli dotąd nieco raziła was słodycz płynąca z synthpopowych piosenek szkockiej grupy, zeszłoroczna płyta jest niezłym remedium. CHVRCHES chętnie pożyczają co nieco ze świata alternatywnego rocka, a w jednym z utworów wspiera ich sam Robert Smith.

66. JAMES BLAKE FRIENDS THAT BREAK YOUR HEART

Najnowszy album Jamesa Blake’a, “Friends That Break Your Heart”, jest wydawnictwem spójniejszym i spokojniejszym od poprzedniego dzieła. Tym razem artysta nie pokusił się o wyjście poza swoją strefę komfortu, nadal brnąc w melodiach miksujących r&b i różne odcienie elektroniki. Ciągle także przebywa w swoim melancholijnym świecie. Za to go pokochaliśmy przeszło dekadę temu. Na tym nieskazitelnym wizerunku musiała kiedyś pojawić się rysa i jest nią płyta “Friends That Break Your Heart”. Słuchanie całego albumu szybko mnie nudzi i to jest największą bolączką nowego materiału Brytyjczyka.

#20 w 2019: Assume Form
#48 w 2016: The Colour in Anything

65. RHYE HOME

Rhye ma ochotę na romanse i poświęca im sporo miejsca. Złośliwi skomentują, iż od lat śpiewa tę samą piosenkę. Trudno nie przyznać im racji, gdyż Milosh upodobał sobie nieprzesadnie nowoczesne brzmienia miksujące pastelowe r&b, blue eyed soul i łagodną elektronikę, i nie ma ochoty na zmianę kierunku. Każdy jego utwór powiela również klimat. Jest lirycznie, eterycznie i spokojnie. Dodając do tego androgeniczny, nieco zaspany wokal artysty otrzymujemy zestaw podobnych, choć niesamowicie relaksujących nagrań. Czasem to wystarczy, bo dźwięki prezentowane przez Milosha są niczym pierwsze wiosenne promienie słońca.

#48 w 2018: Blood

64. TOM ODELL MONSTERS

Tom Odell, który przyzwyczaił nas do pewnych muzycznych klimatów, sporo ryzykował ciągnąć swe piosenki w stronę elektroniki. I to takiej, która ma niewielki imprezowy, klubowy potencjał. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wiele kompozycji mogłoby zostać dopracowanych czy nawet dokończonych, by nie urywały się nagle. Ten rozbieg szczególnie mocno widać po zestawieniu nowocześniejszych nagrań z tymi utrzymanymi w stylu, do którego Odell nas przyzwyczaił na poprzednich wydawnictwach. Tegoroczna nowość od artysty ne podoba mi się tak bardzo, jak jego starsze krążki, ale doceniam osobiste teksty, w których Tom otwiera się bardziej niż wcześniej i stawia czoło swoim potworom.

#51 w 2018: Jubilee Road
#15 w 2016: Wrong Crowd

63. HALSEY IF I CAN’T HAVE LOVE, I WANT POWER

Wielką fanką zespołu Nine Inch Nails nigdy nie byłam, ale to właśnie postać Reznora sprawiła, że ciekawa byłam tej płyty. Takie muzyczne mezalianse – popowych wokalistek z artystami z kręgu muzyki rockowej lub alternatywnej – zawsze mnie elektryzują i sprawiają, że wyczekuję premiery efektów tej, wydawałoby się, dziwnej współpracy. Halsey nie stała się nagle alternatywną piosenkarką, której twórczość może nie być rozumiana przez tłumy. Nadal wiele jej nowych piosenek ma w sobie mainstreamowy pierwiastek, ale nie są to już tak oczywiste przeboje jak jeszcze kilka lat temu.

#41 w 2020: Manic

62. TINASHE 333

Mając w pamięci średnio interesujące albumy “Nightride” i “Joyride” nie od razu rzuciłbym się na “333”. Tinashe jednak już swoją poprzednią płytą “Songs For You” udowodniła, że ma na swoją twórczość sporo pomysłów, których nie mogła rozwinąć będąc częścią komercyjnego labelu. Czego nie wykorzystała przed dwoma laty, to uczyniła częścią krążka “333”. Jej piątego studyjnego albumu słucha się niezwykle prosto, choć z lekkim uczuciem znużenia. Tinashe nie wychodzi bowiem czy swoim wokalem czy historiami poza bezpieczną przestrzeń. Po raz kolejny za to udowadnia, że bez wielkiego budżetu da się nagrać płytę wcale nie brzmiącą tanio.

#52 w 2019: Songs for You
#54 w 2016: Nightride
#40 w 2014: Aquarius

61. LAURA MVULA PINK NOISE

Dawno niesłyszana Laura Mvula, urodzona w Wielkiej Brytanii z pochodzących z Ameryki Środkowej rodziców, przyzwyczaiła nas do kompozycji z pogranicza r&b, soulu czy nawet gospel. O swojej nowej płycie mówi jednak, że jest albumem, który zawsze chciała nagrać. “Pink Noise” jest sporą rewolucją w brzmieniu artystki. Laura zanurkowała w świecie dźwięków z lat 80. i nagrała zestaw piosenek śmiało czerpiących z synth popu tamtych lat. Chwilami jest lekko kiczowato, ale zawsze bardzo intensywnie i kolorowo. Tytuł płyty, różowy szum, nie wziął się znikąd.

60. THE PRETTY RECKLESS DEATH BY ROCK AND ROLL

Czy The Pretty Reckless nagrali najlepszą płytę w swojej karierze? Nie. Czy wydali dobry album? Jak najbardziej. Moje serce wciąż mocniej bije dla “Going to Hell” (z rozrzewnieniem pamiętam, jak męczyłam ten krążek i wściekałam się, gdy koncert grupy w Polsce został odwołany), które było różnorodne oraz stanowiło pomost między dojrzalszym graniem a młodzieżowymi klimatami. Moje zainteresowanie The Pretty Reckless osłabł po ukazaniu się “Who You Selling For”. Miałam wrażenie, że ten album jest strasznie wymęczony. Wraz z “Death by Rock and Roll” odżyło moje zainteresowanie amerykańskim zespołem. Nie ma tu brzmieniowych rewolucji, ale całość brzmi po prostu solidnie.

#30 w 2016: Who You Selling For
#3 w 2014: Going to Hell

59. ABBA VOYAGE

Jeśli miałabym wskazać najbardziej zaskakujący powrót minionego roku (a może nawet i dekady?), mój wybór padłby na legendarny szwedzki zespół ABBA, którego taneczne kompozycje ciągle znajdują swoje grono sympatyków. “Voyage”, najnowsze dzieło w dyskografii kapeli (ponoć także ich ostatni krążek), jest pierwszą płytą Agnethy Fältskog, Björna Ulvaeus, Benny’ego Andersson i Anni-Frid Lyngstad od 1981 roku, kiedy to ukazywało się “The Visitors”. Nie ma tu przebojów, które zastąpić by mogły “Dancing Queen” czy “Mamma Mia”, ale ABBA już nic nie musi nikomu udowadniać. Ich zeszłoroczny album to miła, lekko sentymentalna wycieczka do przeszłości.

58. PATRICK THE PAN MIŁO WSZYSTKO

Płyta “trzy.zero” z 2018 roku przyniosła znaczącą zmianę w twórczości Piotra Madeja – polski wokalista ostatecznie przerzucił się na śpiewanie w języku polskim, dzięki czemu jego kompozycje dotrzeć mogą do większej ilości słuchaczy. Tym bardziej, że są to utwory z dobrymi tekstami. Patrick The Pan, taki pseudonim przyjąć Piotr, zdaje się odnajdywać złoty środek – nie prawi banałów, ale jednocześnie nie sili się na podniosłe tony. “Miło wszystko” zmienia także nieco nastrój nagrań artysty. Więcej w nich światła i ciepła. Robi się… po prostu miło.

#20 w 2018: trzy.zero
#6 w 2015: …niczym jak liśćmi

57. SELF ESTEEM PRIORITISE PLEASURE

Zapoznając się z przygotowywanymi przez duże portale zestawieniami najlepszych płyt minionych dwunastu miesięcy w oczy rzucał się album “Prioritise Pleasure” Self Esteem. Od chwili jego premiery Rebekę Lucy Taylor znała garstka słuchaczy. Dziś wokalistka walczy o nagrodę dla Najlepszego Nowego Artysty BRIT Awards. Jej drugi krążek ukazał się w momencie, gdy wydawało mi się, że dla muzyki pop 2021 rok nie będzie niczym wielkim. Tymczasem “Prioritise Pleasure” udało się sprawić, iż pomyślałam, że pop wciąż może ekscytować. Płyta świetnie podnosi na duchu, a jej zawartość skrywa sporo niespodzianek. Gdyby Kanye West odszedł od czarnych brzmień na rzecz popu, tak mógłby brzmieć wyprodukowany przez niego krążek.

56. SUMMER WALKER STILL OVER IT

“Still Over It” czy “Over It”? Takie pytania pojawiają się zawsze po premierach drugich płyt, lecz w przypadku Summer Walker odpowiedź na nie nie jest jednoznaczna. To bardzo równe projekty, choć stworzone w dwóch różnych momentach życia wokalistki. Na “Still Over It” artystka jest świeżo po rozstaniu, stąd sporo tu tekstów o złamanym sercu czy toksycznych relacjach. Artystka jednak świetnie się trzyma i nie daje się porwać pesymistycznym myślom. Udziela się to słuchaczowi, który ze spotkania z nowym krążkiem Summer wychodzi bez szwanku. Może jedynie nieco ze znużeniem, gdyż taka ilość równych, jadących w podobnym tempie kompozycji potrafi zmęczyć.

#57 w 2019: Over It

55. SANAH IRENKA

Jedni zakochują się w Sanah na nowo, inny kręcą nosem i narzekają, że wokalistka zatrzymała się w jednym miejscu. Szczerze jednak mówiąc nie oczekiwałam jakichkolwiek rewolucji czy metamorfoz. “Irenka” faktycznie sprawia wrażenie albumu wydanego na szybko, w celu podtrzymania popularności polskiej wokalistki i przygotowania nas na kolejną porcję przebojów sygnowanych jej pseudonimem. Sanah trzyma się kurczowo prostego, momentami artystycznego popu o sporym wdzięku. Jest słodko-gorzko. Przekonywać specjalnie do sięgania po ten krążek nie będę, bo założę się, iż prędzej czy później kilka refrenów i tak przypadkowo utknie wam w głowie. Potwierdzam.

54. LA FEMME PARADIGMES

Po świetnych albumach “Psycho Tropical Berlin” i “Mystère”, które przekonały mnie do elektroniki pochodzącej wprost z Francji, formacja La Femme wybrała się w podróż. W 2019 roku zahaczyła o Polinezję Francuską (kapitalny, wakacyjny, rozmywający się singiel “L’hawaïenne”), by dotrzeć w końcu do USA. “Paradigmes” jest więc zderzeniem tego francuskiego stylu z hałaśliwymi, komercyjnymi Stanami. Efektem jest porcja kompozycji czerpiących z wielu muzycznych gatunków (m.in. punk, americana, psychodelia, synthpop, surf pop) i nawiązująca do odwiedzonych przez zespół miejsc. Spory bałagan, ale czy własnie nie taka jest Ameryka? Szalenie różnorodna.

53. BEN HOWARD COLLECTIONS FROM THE WHITEOUT

Myli się ten, kto myśli, że od 2020 roku Taylor Swift ma wyłączność na tworzenie u boku Aarona Dessnera z The National. Wszechstronnie utalentowany muzyk znalazł w ubiegłym roku czas na drugi krążek projektu Big Red Machine, w którym działa z Justinem Vernonem, oraz produkcję “Collections From the Whiteout” Bena Howarda. Pierwsza od 2018 roku płyta brytyjskiego wokalisty powinna przypaść do gustu fanom indie folkowych dźwięków, które tu wymieszane zostały z bardzo subtelną, nienarzucającą się elektroniką. Efekt jest nostalgiczny, ale bardziej wiosenny aniżeli jesienny.

#27 w 2014: I Forget Where We Were

52. JAKE BUGG SATURDAY NIGHT, SUNDAY MORNING

Po mdłym “Hearts That Strain” Jake Bugg nie miał zbyt wysoko zawieszonej poprzeczki. Do nagrywania swojej piątej studyjnej płyty podszedł ze spokojem i bez pośpiechu. Trochę więc na “Saturday Night, Sunday Morning” przyszło nam czekać i wciąż zastanawiam się, czy jestem tym wydawnictwem lekko zawiedziona, czy wręcz przeciwnie. Wypada na pewno lepiej i konkretniej w porównaniu do dwóch poprzednich dzieł młodego Brytyjczyka, lecz nie wytrzymuje porównania z bardziej stylowymi i oldskulowymi “Jake Bugg” i “Shangri La”. Aczkolwiek ciekawa jestem dokąd te eksperymenty zaprowadzą wokalistę w kolejnym kroku.

#67 w 2016: On My One

51. MISIA FURTAK WYBORY

Jesień 2020 roku przykryła temat szalejącego koronawirusa. Polskę wypełniły protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Swój pamiętnik z tamtego okresu rok później udostępnić postanowiła Misia Furtak, która jednak nie chce, by nazywać albumu “Wybory” płytą polityczną. To raczej wydawnictwo pełne zaangażowanych społecznie piosenek napisanych z perspektywy kobiety, której wolność wystawiona została na próbę. Podoba mi się fakt, że utwory polskiej artystki nie przybrały formy ciężkich, patetycznych protest songów. To raczej kompozycje kruche i eteryczne, których ciężar ujawnia się dopiero w warstwie lirycznej. Płyta, jakiej potrzebowaliśmy, nawet jeśli nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

3 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2021 roku (75-51)”

  1. Hm, w życiu bym nie zebrał tylu dobrych płyt z 2021 😉
    Zaciekawiłaś mnie jednak opisem płyty Misi Furtak. Pamiętam ją sprzed wielu lat, ale chyba nie wiedziałem, że wydała coś nowego. Z ciekawości zabiorę się za ten album niedługo.

    Zapraszam na nowy wpis.

  2. Nową płytę Kwiatu Jabłoni szybko wyrzuciłam z pamięci, do sanah nawet nie podchodziłam 😉 Parę dni temu probówałam przesłuchać płytę CHVRCHES, ale nie potrafię się przekonać.
    U mnie wpis o tej samej tematyce, zapraszam 🙂

  3. Albumy Halsey i The Pretty Reckless bardzo mi się podobały, ale teraz niewiele mogę sobie z nich przypomnieć. Trochę mniej podobał mi się krążek ABBY, ale fajnie jest usłyszeć znajome brzmienie po 40 latach, mimo iż brzmi ono jakby było nagrane 40 lat temu. 😛
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *