TOP75: najlepsze albumy 2021 roku (25-1)

25. SPELLLING THE TURNING WHEEL

Szczerze mówiąc niewiele zostało mi w głowie po lekturze dwóch poprzednich płyt amerykańskiej wokalistki Chrysti Cabral śpiewającej nam pod pseudonimem Spellling. Wraz z 2021 rokiem przyszło jednak odświeżenie brzmienia. W efekcie dark wave, post-industrial, synth czy alternatywne r&b zastąpione zostały przez eksperymentalny pop o mocno uniwersalnym wydźwięku. “The Turning Wheel” nie sili nam się na przekraczanie jakiś granic czy wystrzeliwanie popu do przyszłości. Spellling stawia raczej na klasyczne aranżacje traktując swoje kompozycje jak małe teatralne przedstawienia. Jest często filmowo, czasem surrealistycznie. Jeśli tęsknicie za Kate Bush, twórczość Amerykanki może być niezłym substytutem. 

24. ADELE 30

Uwielbiam “19”, szanuję “21”, nie wracam do “25”. Moja relacja z twórczością Adele nie jest zbyt prosta, lecz na “30” rzuciłam się w dniu premiery. Chciałam prawdy, chciałam szczerości. Muzyka brytyjskiej wokalistki dostarcza je w ogromnych ilościach od lat. Nie inaczej jest tym razem. I choć na “30” nie widzę kompozycji mających zastąpić nam “Someone Like You” czy “Set Fire to the Rain”, zawartość wydawnictwa prezentuje się naprawdę okazale (powrót do bardziej retro grania służy Adele), a wyśpiewywane przez nią wersy sprawiają, że człowiek rozwiódłby się tylko po to, by jeszcze lepiej zrozumieć targające wokalistką emocje.

#64 w 2015, 25

23. MARINA ANCIENT DREAMS IN A MODERN LAND

Moja przygoda z twórczością Mariny Diamandis trwa już niemalże dekadę, a dopiero teraz otrzymuję od niej krążek, który przypomniał mi chwile, gdy z rozdziawioną z wrażenia buzią słuchałam godzinami “The Family Jewels”. “Ancient Dreams in a Modern Land” nie powiela brzmień tamtego wydawnictwa (jest głośniej, bardziej elektronicznie), ale większość kompozycji ma podobnie cudowny, teatralny klimat, a sama Marina znów zdaje się śpiewać z pasją i głosem, w którym aż buzuje od najróżniejszych emocji. Jedna z najlepszych i najbardziej bezkompromisowych popowych płyt minionego roku. No i znów wielbię Diamandis.

22. MARTA BIJAN SZTUKA PŁAKANIA

Marta Bijan w ostatnim czasie dała się poznać jako wszechstronna artystka. Nie tylko muzyka jej w głowie, ale i film, literatura oraz poezja. W kręgu jej zainteresowań lądują filmy grozy, do których soundtrackiem zdaje się być płyta “Sztuka płakania”. Jest to porcja klimatycznej muzyki szczególnie mocno oddziałującej na słuchacza nocą, która nie znika wraz z ostatnią sekundą zamykającej album piosenki. Dźwięki i słowa zawieszają się raczej w powietrzu, uwierając i skłaniając nas do refleksji. Marta teksty swoich nowych kompozycji poświęca bowiem niezbyt optymistycznym tematom, jakby przygotowywać nas chciała na zbliżającą się apokalipsę oraz poprzedzające ją odosobnienie i poczucie wszechogarniającej melancholii.

21. OLIVIA RODRIGO SOUR

Mam obsesję na punkcie popu i popowych gwiazd. Z różnych inspiracji zrobiłam coś, co mi się podoba – mówi w wywiadach Olivia Rodrigo, a mi ciężko z jej słowami się nie zgodzić, bo “SOUR” faktycznie brzmi jak składanka brzmień, które dobrze już znamy w wykonaniu artystów o dłuższym stażu. I to jest w sumie największy zarzut, jaki postawić można debiutanckiemu krążkowi Amerykanki. Łatwiej poznać ją za sprawą tekstów piosenek, które są proste, ale dające do myślenia. Może trochę i naiwne, ale trzeba to Olivii wybaczyć – wszak ma dopiero osiemnaście lat. Ciężko stwierdzić, czy będzie z tego wielka kariera, ale myślę, iż jej piosenki dla niejednego dzieciaka będą niczym dobra terapia.

20. BRODKA BRUT

Gdy słuchałam płyty “BRUT” chwilę po jej premierze, nie potrafiłam ukryć swojego rozczarowania. Krążek zdawał się nie mieć końca, a żadna z zawartych na nim piosenek nie zatrzymała mnie przy sobie na dłuższy czas. Brodka już od dawna udowadnia, że nie jest wokalistką “na jeden raz”. Przy jej muzyce trzeba usiąść, uważniej się wsłuchać, nie zadawać pytań. Ta cierpliwość faktycznie się opłaca, bo jej nowe piosenki zyskują przy bliższym poznaniu. Tworzą razem ciekawy świat – lekko oldskulowy, ale i nowoczesny. Pełen żywiołowych aranżacji, ale niepozbawiony nutki refleksji. Mojej naturze bliżej do “Clashes”, ale i z nowego albumu Polki zabieram co nieco dla siebie.

#8 w 2016, Clashes

19. YEBBA DAWN

Dotychczas postać Yebby migała mi przy okazji różnych kolaboracji. I, co ciekawe, za każdym razem to właśnie piosenki z jej udziałem były tymi, które podbijały wartość wydawnictw, na których się znalazły. Nad stworzeniem debiutanckiego albumu “Dawn” artystka siedziała długo, a w tej niełatwej podróży towarzyszył jej sam Mark Ronson. Zrodzony z bólu, ale i ogromnych pokładów cierpliwości krążek jest jedną z najlepszych debiutanckich płyt minionego roku. Ciężko przejść obojętnie nie tylko obok aranżacji (kto obawia się, że Yebba ma być nową gwiazdką pop, ten może spać spokojnie), ale przede wszystkim pięknych, soulowych wokali i kruszących serca tekstów.

18. DARIA ZAWIAŁOW WOJNY I NOCE

Słuchacze zainteresowani Japonią i jej kulturą z lektury płyty “Wojny i noce” z pewnością wyniosą więcej niż ja – osoba, która w Kraju Kwitnącej Wiśni z pewnością czułaby się lekko zagubiona i przytłoczona. Daria Zawiałow inspiracje tym krajem przemyciła w sposób dla laika bardzo znośny i przyjemny. Jej trzeci studyjny krążek jest porcją muzyki lekkiej i radiowej, ale niegłupiej i nie brzmiącej tanio. Zawiałow zdaje się znaleźć złoty środek. Refreny jej nowych piosenek łatwo zostają w głowie, a jednocześnie nie opuszczają szufladki z napisem “alternatywny pop”. Podoba mi się także spójność tego wydawnictwa.

17. HAYLEY WILLIAMS FLOWERS FOR VASES/DESCANSOS

Utwory płyną sobie leniwie w podobnym tempie, a sama Williams nie starała się o zbytnie ich rozbudzanie czy zaskakiwanie aranżacjami. Dla jednych może to być wadą, dla innych zaletą tej płyty. Nie można Hayley odmówić jednego – te piosenki są naprawdę ładnie wykonane i przemyślane, a na docenienie zasługuje fakt, iż rejestrowane były przez artystkę w jej własnym domu przy ograniczonym udziale osób trzecich. Wciąż więcej jest w solowych numerach Amerykanki smutku i żalu aniżeli radości, lecz myślę, że album taki jak “Flowers for Vases / Descansos” może być jej własnym katharsis.

#17 w 2020, Petals for Armor

16. DAMON ALBARN THE NEARER THE FOUNTAIN MORE PURE THE STREAM FLOWS

Lekko zawodziły mnie ostatnie dokonania Gorillaz, gdzie Damon Albarn przybierał jedynie rolę gościa na własnych płytach. Na “The Nearer The Fountain, More Pure The Stream Flows” nawiązuje współpracę z islandzkimi muzykami, lecz jest jedynym głosem wydawnictwa. I to głosem wciąż melancholijnym, choć nie tak ponurym czy przygnębionym jak ostatnio. Sam krążek bardziej chłodzi aniżeli należy do tych najbardziej przytulnych. Mimo wszystko po spotkaniu z nim nie wychodzimy zbytnio zmęczeni czy przytłoczeni. I chociaż sami nieprędko będziemy mogli bez strachu i ograniczeń postawić nogę na islandzkiej ziemi, drugi solowy album Brytyjczyka może być niezłym substytutem podróży do krainy lodu i ognia.

#6 w 2014, Everyday Robots

15. CLAIRO SLING

Nowa płyta Clairo “Sling” zdaje się być odpowiedzią na pytanie, jaka będzie bohaterka albumu “SOUR” Olivii Rodrigo, gdy jeszcze trochę dorośnie i opuści licealne mury. Claire Elizabeth Cottrill,  podobnie jak jej młodsza koleżanka po fachu, skupia się na tematyce dorastania i związanych z tym czasem doświadczeń i problemów. Sporo jest w niej jednak spokoju i pogodzenia z własnym losem, choć zdaje sobie sprawę, iż czasy są niepewne. Ona po prostu chce zaszyć się w domu i czuć się bezpiecznie. I takie też są jej premierowe utwory. Kameralne, pełne intymności i najróżniejszych refleksji. Nie przejeżdżające po nas jak walec, ale cudownie otulające i pozwalające się zrelaksować.

14. THE BLACK KEYS DELTA KREAM

Po dwóch mniej udanych krążkach (mającymi swoje dobre momenty “Turn Blue” i “Let’s Rock”) amerykański duet The Black Keys stwierdził, że wystarczy już tego pisania nowych piosenek. Jednocześnie Dan Auerbach i Patrick Carney mieli ochotę razem pograć. W 2019 roku zaszyli się na dwa popołudnia w jednym ze studiów nagraniowych i przygotowali porcję utworów wykonywanych oryginalnie przez bluesowe legendy – m.in. Johna Lee Hookera, Juniora Kimbrougha czy R. L. Burnside’a. Wyszła z tego płyta “Delta Kream”, na której The Black Keys wracają do korzeni. Mają już jednak dwudziestoletnie doświadczenie, stąd i same nagrania są dopracowane i wypolerowane, choć wciąż sporo w nich bluesowej goryczki.

#66 w 2019, Let’s Rock
#17 w 2014, Turn Blue

13. WILLOW LATELY I FEEL EVERYTHING

Sięgając po nowość od Willow nie mogłam się przygotować na aranżacje, którymi tym razem nas uraczyła. Co tu dużo mówić – to była niespodzianka. I to ogromna. Chociaż uwielbiam Amerykankę na jej poprzednim albumie, podoba mi się i to, co prezentuje na najnowszym. Może i królują tu brzmienia, które już dawno wyszły z mody, Willow nie siliła się na przenoszenie ich na nowoczesny grunt, pozwalając nam za to na muzyczną wędrówkę w czasie. I, co najważniejsze, jest w tym wydaniu szalenie autentyczna. Kolejny raz wokalistka udowodniła nam swoją wszechstronność i naprawdę ciekawa jestem, w jakim kierunku podąży następnym razem.

#9 w 2019, Willow
#13 w 2015, Ardipithecus

12. CASSANDRA JENKINS AN OVERVIEW ON PHENOMENAL NATURE

Tytuł drugiej studyjnej płyty amerykańskiej wokalistki Cassandry Jenkins a także towarzysząca całemu projektowi okładka podkreślają zauroczenie autorki naturą. Jednocześnie same kompozycje wypełniające “An Overview on Phenomenal Nature” zdradzają, że w ostatnim okresie więcej czasu niż na obserwowaniu otaczającej jej przyrody spędziła artystka na przyglądaniu się ludziom, wysłuchiwaniu ich historii i próbach odnalezienia siebie w następstwie różnych życiowych doświadczeń. A to wszystko na tle bardzo przyjemnych, miękkich, cudownie otulających kompozycji zahaczających o chamber pop i indie folk. 

11. TIRZAH COLOURGRADE

Twórczość Tirzah zawieszona jest między alternatywnym r&b, eksperymentalną elektroniką i popową futurystyczną awangardą. To muzyka, na której zacierają się granice między gatunkami. Dzięki temu nie tylko ciężko włożyć Brytyjkę do jakiejkolwiek szufladki, ale i niemożliwym jest wskazać artystów, do utworów których jej kompozycje są zbliżone. W świecie, w którym wymyślono już chyba wszystko, wywalczenie takiej indywidualności jest wręcz niespotykane. “Colourgrade” nie jest łatwym albumem, a z nieuważnego słuchania nie wyniesiemy z niego absolutnie nic. Warto więc zarezerwować sobie czas by samemu przekonać się, czy odlecimy razem z Tirzah w kosmiczną nicość.

10. CELESTE NOT YOUR MUSE (deluxe)

Wielka Brytania ma ogromne szczęście do wokalistek chętnie zagłębiających się w soulu, jazzie i retro popie. W 2021 roku wszyscy chyba czekaliśmy na debiut Celeste, następczyni takich sław jak Amy Winehouse, Adele czy Duffy. I chociaż “Not Your Muse” nie wywołało takiego trzęsienia ziemi, jak można było po nim oczekiwać, jest to album, przy którym spędziłam sporo czasu. I to nie tylko chwilę po jego premierze, ale i w ciągu całego roku, gdyż odnajdywałam na nim piosenki, które w danej chwil mniej lub bardziej pasowały do mojego nastroju. Sama Celeste wymieszała na “Not Your Muse” sporo różnych emocji i uczuć, sprawdzając się zarówno w kruszących serce balladach jak i obudowanych w przebojowe refreny numerach. Jeśli macie czas, zachęcam do sięgnięcia po edycję deluxe. Więcej na niej zachwytów.

9. LORD HURON LONG LOST

Zespół Lord Huron już cieszy się (nie)sławą kapeli one hit wonder – w 2017 roku serial “13 powodów” pomógł im wylansować utwór “The Night We Met”. Mocno działająca na emocje piosenka nie powinna być jednak nagraniem, z którym witamy i jednocześnie żegnamy się spotykając się z Lord Huron. Formacja dzieli się z nami większą ilością zgrabnych kompozycji. Przekonuje o tym przede wszystkim zeszłoroczny krążek. “Long Lost” jest płytą, która kiełkuje niczym ziarenko. Początkowo nie wzbudziła mojego większego zainteresowania, a dla siebie zatrzymałam jedynie ponure nagranie “Drops in the Lake”. Z czasem sięgałam po nią coraz częściej i dotarłam do punktu, w którym zaczęła zachwycać mnie co druga kompozycja. Lord Huron swoim czwartym krążkiem udowodnili, że takie gatunki jak folk, americana czy country nie stanowią dla nich tajemnicy.

#64 w 2018, Vide Noir

8. JOY CROOKES SKIN

Mówi się, że to druga płyta jet tym właściwym sprawdzianem dla wykonawcy. Nie należy jednak deprecjonować debiutanckich albumów, od których w końcu zależy, czy będziemy mieć ochotę na dalszą obserwację danego wykonawcy. W przypadku Joy Crookes i jej krążka “Skin” mówić możemy o świetnym, przemyślanym dziele, które na przyszłość sporo obiecuje. Na jego stworzenie wokalistka miała dużo czasu, który wykorzystała na poznanie samej siebie i podjęcie decyzji co do brzmień, w które chce uderzać. Te jej przepianie soulu i jazzu na XXI wiek przypomina nieco to, co kiedyś robiła Amy Winehouse. Także i w przypadku Joy mówimy o niezłym piórze i unikalnym głosie. I oby tylko jej historia była weselsza.

7. LITTLE SIMZ SOMETIMES I MIGHT BE INTROVERT

Nigeryjska raperka Simbiatu “Simbi” Abisola Abiola Ajikawo, która – dla naszej wygody – postanowiła przedstawiać się jako Little Simz, całe swoje życie spędziła w Wielkiej Brytanii, gdzie od lat rozkręca muzyczną karierę. Nie ma z tego większych komercyjnych sukcesów, lecz każdy jej kolejny krążek jest szeroko komentowany i z marszu ląduje w rankingach najlepszych płyt. Z tej tradycji nie wyłamuje się zeszłoroczne “Sometimes I Might Be Introvert”, na którym przy jeszcze bardziej dopracowanych i różnorodniejszych dźwiękach Little Simz odsłania się przed nami jak nigdy wcześniej, podkreślając swoje nigeryjskie korzenie i brytyjskie wychowanie. A robi to w bogatych aranżacyjnie kompozycjach (serio, czasem to przywodzi na myśl jakąś hip hopową operę) o kinematograficznym, momentami abstrakcyjnym wydźwięku.

#4 w 2019, Grey Area

6. GREENTEA PENG MAN MADE

Wokalistka i raperka Aria Wells swój muzyczny pseudonim skleiła z miłości do zielonej herbaty i londyńskiego slangowego słówka peng. Na Instagramie Greentea Peng ujawnia także swoją słabość do marihuany. Jak już pisałam, jeśli jakaś płyta miałaby zastąpić nam środki odurzające, dilerzy handlowaliby “Man Made”. Na szczęście możemy po debiutancki longplay Brytyjki sięgać bez obaw, że ucierpią nasze finanse, a do drzwi zapuka policja. Album “Mad Made”, na którym Greentea Peng wymieszała neo soul, reggae, hip hop, oldskulowe r&b i dub, ma nawet podobne właściwości – gdy go słucham, czuję się rozluźniona i zrelaksowana. Błoga godzina.

5. ST. VINCENT DADDY’S HOME

Powrót taty do domu to dla St. Vincent powód do powspominania wspólnych chwil sprzed odsiadki – a te, co wiemy z opowiadań Annie, upływały ojcu i córce na przesłuchiwaniu płyt z lat 70. W “Daddy’s Home” sporo więc tej nostalgii za tym, co minęło, oraz za tym, czego – z racji wieku – Amerykanka nie mogła doświadczyć a tym bardziej pamiętać. St. Vincent przy pomocy Jacka Antonoffa nie przygotowała kalki swoich ulubionych piosenek z lat 70. Raczej podpatrywała to, co robili m.in. Pink Floyd, David Bowie czy Stevie Wonder i tłumaczyła to na swój własny język, by nie zgubić po drodze indywidualnej muzycznej wrażliwości. Dla mnie “Daddy’s Home” nie przebija na razie “Masseduction”, ale jest na dobrej drodze, by sięgnąć po vincentowe złoto.

#6 w 2017, Masseduction

4. MAPLE GLIDER TO ENJOY IS THE ONLY THING

Sięgałam po “To Enjoy Is the Only Thing” bez jakichkolwiek oczekiwań, a wyszłam z tego spotkania z płytą, od której nie mogłam oderwać się parę dobrych dni. Maple Glider nie serwuje nam zbyt oryginalnych dźwięków (jej twórczość śmiało polecić mogę osobom zasłuchanym w m.in. Weyes BloodPhoebe Bridgers czy Laurze Marling), ale swoją wizję folku i muzyki akustycznej umie ubrać w piękne, intymne brzmienia, które wzbogaciła pięknymi, miękkimi wokalami i refleksyjnymi tekstami. Ciężko stwierdzić, jak wokalistka rozwinie się w przyszłości, ale jej debiutancka płyta autentycznie mnie zahipnotyzowała i oczarowała.

3. WOLF ALICE BLUE WEEKEND

Londyńska formacja Wolf Alice potrzebowała albumu “Blue Weekend”, by trafić do mnie swoją muzyką, choć już wydana przed czterema laty płyta “Visions of a Life” zdobyła spore uznanie krytyków. Przy okazji zeszłorocznego krążka te reakcje były jeszcze bardziej entuzjastyczne i ekstatyczne. I aż nie chce się wierzyć w słowa członków formacji, według których wiele piosenek powstało przypadkowo. Trzeci studyjny album Wolf Alice jest wydawnictwem zaskakującym – różnorodnym, ale jednocześnie nie sprawiającym wrażenia składanki. “Blue Weekend” to także niezły roller coaster. Głośniejsze, shoegazowo-alt rockowe melodie o sporym ładunku energetycznym przecinają się z nagraniami zahaczającymi o dream pop i chamber pop. Całość jest zaskakująco przystępna.

2. PARKS COLLAPSED IN SUNBEAMS

Nie wydaje mi się, by “Collapsed in Sunbeams” (mieszanka nieprzeprodukowanego, skromnego popu, neo soulu i folkowych elementów.) przetrwało lata, ale dla mnie debiutancki album Arlo Parks już jest krążkiem, z którym kojarzyć będę minione miesiące. To nie tylko porcja po prostu ładnej, ujmującej i dyskretnej muzyki. To przede wszystkim te niezwykłe uczucie, jakoby Parks była moją koleżanką z sąsiedztwa, do której zwrócić się mogę z każdym, nawet najdrobniejszym problemem. Arlo jest tu dla nas, byśmy czuli się mniej samotni. Nie ocenia, nie prawi morałów. Pomaga znaleźć wewnętrzną równowagę. Jest taką cichą bohaterką na miarę dzisiejszych czasów, której potrzebowałam, ale nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.

1. NICK CAVE & WARREN ELLIS CARNAGE

“Carnage” – mimo swego krwistego tytułu – nie jest powrotem do gorączkowych numerów pokroju “The Mercy Seat” czy “Cabin Fever”. To raczej naturalna kontynuacja tego, co znamy z “Ghosteen” czy “Skeleton Tree”. Może tylko mniej zdecydowana jeśli chodzi o same nastroje, w jakich pozostajemy po wysłuchaniu kompozycji. Nick Cave nadal czerpie ze swojego życia i smutnych przeżyć (żałoba po tragicznej śmierci dziecka), ale mniej tu przygnębienia niż na ostatnich albumach. Twórczość wokalisty i towarzyszącego mu Warrena Ellisa ciągle potrafi poturbować (i właśnie tu upatrywałabym tytułowej rzezi), ale koniec końców wychodzimy ze spotkania z nią w lepszej formie niż poprzednio. Piękna, dojrzała, artystyczna płyta dwójki świadomych muzyków, którzy ciągle podnoszą sobie poprzeczkę. I którzy od lat są gwarancją muzyki wysokiej klasy.

 

2 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2021 roku (25-1)”

  1. Twój numer 1 zupełnie w zgodzie z moimi oczekiwaniami 😉

    Co do reszty: Celeste, Joy Crookes, Arlo Parks <3 <3 <3

    Mam cichą nadzieję, że 2022 albumowo będzie lepszy. Przynajmniej dla mnie. Chciałbym mieć chociaż 10 albumów, których słuchałbym obłędnie 😉

  2. W tej części znalazło się najwięcej albumów, które miałam okazję przesłuchać, aczkolwiek nie powiem, że za nimi szaleję. Z albumów Hayley Williams, Cassandry Jenkins i Willow pamiętam tylko po jednym utworze. Najbardziej spodobało mi się “Blue Weekend” i “Not Your Muse”.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *