RECENZJA: Kacey Musgraves “Golden Hour” (2018) (#1424)

Wygrała wszystko, co mogła. Amerykańska wokalistka country Kacey Musgraves nie zostawiła konkurencji szans podczas rozdania nagród Grammy, zgarniając za swoją pracę statuetkę w każdej z kategorii, w której była nominowana. A że jedną z nich był złoty gramofon za album roku, zainteresowanie jej postacią wyszło poza granice USA. Każdy chciał wiedzieć, jak brzmi płyta, która nie dała szans wydawnictwom Janelle Monae, Cardi B czy Post Malone.

Przedmiot tego zamieszania – krążek “Golden Hour” – ukazał się przed pięcioma laty, będąc albumem, który wzniósł karierę jego autorki na zupełnie nowy poziom. Kacey Musgraves znana była wówczas wśród fanów country, w ręce których oddać zdążyła trzy płyty. Otwierała także koncerty innych gwiazd tego gatunku, a jakiś czas później dostała szansę śpiewania przed takimi sławami jak Harry Styles czy Katy Perry. I chyba polubiła to zamieszanie towarzyszące popowym artystom, bo “Golden Hour” to już country pop z prawdziwego zdarzenia.

I’m gonna do it my way, it’ll be alright śpiewa nam w refrenie pierwszej z piosenek, “Slow Burn”, Kacey podkreślając, że zamierza podążać własną ścieżką – ta prowadzi przez ciepłe, słodkie, w dużej mierze akustyczne dźwięki. To jedno z ładniejszych nagrań na “Golden Hour”. Pod względem warstwy lirycznej zabieram dla siebie za to wychillowane “Lonely Weekend”, w którym Amerykanka śpiewa o tym, że ceni czas spędzony z innymi, ale nie smuci ją też weekend spędzony z samą sobą. Odnajduję siebie w każdym z wersów. Sporo radości skrywają w sobie takie utwory jak “Love Is a Wild Thing”, “Oh, What a World”, wakacyjne “Velvet Elvis”, zahaczające o disco “High Horse” czy rozmarzone, romantyczne “Butterflies”. Nie są to jednak piosenki na siłę euforyczne. Perełką jest zaaranżowana na pianino ballada “Rainbow”, w której, przy pomocy zjawiska jakim jest tęcza, Kacey zdaje się nam mówić, że koniec końców wszystko będzie dobrze. Łatwo jej zaufać. Innymi spokojnymi, refleksyjnymi numerami, są takie kompozycje jak miniaturowe “Mother” czy sentymentalne “Space Cowboy”.

“Golden Hour” Kacey Musgraves szybko stało się płytą o statusie kultowej. Słuchali tego wszyscy, bez względu na to, jaką muzykę preferują na co dzień. Nie było zestawienia najlepszych albumów 2018 roku bez uwzględnienia tej wydawniczej pozycji. Mnie ten hype ominął, gdyż obawiałam się country popowych piosenek pokroju tych, jakie na początku kariery prezentowała nam Taylor Swift. I chociaż wciąż daleko mi do osoby, która by zachwycała się “Golden Hour” (sądzę, że wiele ciekawszych aranżacji znajdziemy na następcy tego krążka), podoba mi się nastrój tej płyty – przynosi spokój, odprężenie, a ciepłe, dziewczęce wokale Musgraves przyjemnie otulają.

Warto: Slow Burn & Rainbow

One Reply to “RECENZJA: Kacey Musgraves “Golden Hour” (2018) (#1424)”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *