TOP75: najlepsze albumy 2022 roku (50-26)


50. RINA SAWAYAMA HOLD THE GIRL

Śledząc karierę Riny Sawayamy od momentu ukazania się epki “RINA” zauważam, że japońska wokalistka bardzo chętnie podbiera patenty od swoich koleżanek po fachu, których utworami zasłuchiwać się mogła w młodszym wieku. Były to już m.in. Christina Aguilera, Mariah Carey, Amy Lee z Evanescence a na “Hold the Girl” odnajdujemy ślady Lady Gagi, Kelly Clarkson czy Charli XCX. Sprawia to, że znowu ciężko dostrzec w tym wszystkim samą Rinę i to, jaką jest osobą. W tym huraganie brzmień gubi się sama treść wydawnictwa “Hold the Girl” i refleksje, jakimi chciała podzielić się z nami Japonka.

#40 w 2020 roku, “Sawayama”

49. DRY CLEANING STUMPWORK

Bardzo rzadko mam do czynienia z płytami, które określić można jako spoken word records. Niewielu zresztą artystów decyduje się na zaprezentowanie swoich piosenek w formie monologów. Taki pomysł na siebie ma jednak brytyjski zespół Dry Cleaning, który poznałam dzięki ich obecności na OFF Festivalu. “Stumpwork” – ich drugi studyjny krążek – zapada w pamięć, choć jest to raczej post punkowe granie o nieprzesadzonych pokładach energii. Ogromny spokój i dużo cierpliwości ma w sobie także Florence Shaw, która nie tylko do nas przemawia, ale i pozwala sobie na nucenie.

48. RAMMSTEIN ZEIT

Pod względem dźwiękowej i tematycznej różnorodności ubiegłoroczne “Zeit” ustępuje płycie-zapałce. Album jest cięższy, bardziej gitarowy i spójniejszy. A przewijający się w wielu kompozycjach motyw upływającego czasu sprawia, że nad całością utrzymuje się delikatnie refleksyjny nastrój. Zerkając na zamykający numer czy towarzyszące mu wcześniej kompozycje o przemijaniu można pomyśleć, iż Rammstein wybierają się na muzyczną emeryturę. Oby tak się nie stało, gdyż w zespole wciąż tkwi sporo energii i tli się ogień. “Zeit” nie ruszyło mnie na razie tak, jak wiele pozostałych dokonań Niemców, ale i z tego krążka zabieram dla siebie pojedyncze utwory.

#21 w 2019 roku, “Rammstein”

47. MILES KANE CHANGE THE SHOW

Chociaż podoba mi się twórczość The Last Shadow Puppets, solowe płyty Milesa Kane’a przechodziły u mnie bez większego echa. Aż do momentu ukazania się “Change the Show”. Wokalista zaprezentował nam najciekawszy krążek w swojej solowej karierze, choć ciężko powiedzieć, by wymyślił coś nowego. Nie musiał – przepisanie przez niego retro brzmień na współczesne warunki wyszło naprawdę dobrze, bo aranżacje się nie powtarzają, a wiele refrenów szybko wpada w ucho. Artysta z łatwością odnalazł się w roli eleganckiego croonera.

46. THE DÜSSELDORFER DÜSTERBOYS DUO DUO

Wcale nie z Düsseldorfu, ale z Essen. I wcale nie mroczni (düster), ale bardzo melancholijni. Niemiecka formacja The Düsseldorfer Düsterboys zainteresowała mnie sobą kilka miesięcy temu, gdy wpadłam na utwór “Kaffee aus der Küche”. Ubiegłoroczna płyta zespołu, “Duo Duo”, celuje w brzmienia lżejsze i nie tak psychodeliczne, ale za to niesamowicie urokliwe. Nawet gdy dodamy do tego język niemiecki, który kojarzy się ze wszystkim ale nie spokojem czy pewną baśniowością. A właśnie takie są utwory The Düsseldorfer Düsterboys, którzy w tej swojej folkowości przypominają The Everly Brothers.

45. STAVE LACY GEMINI RIGHTS

Steve Lacy na swoim drugim studyjnym albumie pokazał się jako artysta, który chce na razie zostawić nas w niepewności co do jego dalszej muzycznej drogi. Chociaż “Gemini Rights” jest wydawnictwem dość krótkim (raptem trzydzieści pięć minut muzyki), dzieje się na nim sporo a sam artysta przeskakuje z jednego gatunku na drugi na własne potrzeby przerabiając funkową i rhythm’and’bluesową klasykę. Efektem jest krążek, którego w całym tym bogactwie słucha się bez większych problemów. I z obcowania z którym łatwo czerpać przyjemność.

44. ROSALÍA MOTOMAMI

Tytułowa MOTOMAMI jest hybrydą dwóch postaci, w których buzuje kompletnie inna energia. Agresywna, silna osobowość MOTO zderza się z wrażliwą, czułą MAMI dając początek złożonej naturze samej Rosalíi, która deklaruje, iż tak autentyczna jeszcze nie była. Nie do podważenia jest na pewno fakt, że nigdy wcześniej w Hiszpance nie było tylu chęci do eksperymentów i wychodzenia poza latynoskie ramy. Rosalía stała się swoistą wizjonerką, która ma ochotę wystrzelić muzykę pop w kosmos. “MOTOMAMI” daje więc po oczach tym swoim bogactwem, choć nie przeskakuje poruszającego “El mal querer”.

#9 w 2018 roku, “El mal querer”

43. AMBER MARK THREE DIMENSION DEEP

Ze średnim entuzjazmem przesłuchiwałam po raz pierwszy “Three Dimensions Deep”. Odzwyczaiłam się już od płyt długich i wymagających ode mnie poświęcenia im więcej niż zwykle uwagi. Z czasem jednak chętnie sięgałam po okazały debiut Amber Mark, choć nie jest to krążek, jaki królować kiedykolwiek będzie w moich głośnikach. Podobają mi się jednak sposób przedstawiania przez wokalistkę najróżniejszych historii (jej kompozycje to niezły, choć nieprzesadnie ambitny storytelling) oraz jej chęci dostosowywania do własnych potrzeb elementów innych niż r&b gatunków.

42. CARLA DAL FORNO COME AROUND

Po pomieszkiwaniu w Berlinie i Londynie australijska wokalistka Carla dal Forno postanowiła wrócić do ojczyzny. To właśnie tam podczas szalejącej pandemii nagrała album “Come Around”, który jest trzecią cegiełką budującą jej dyskografię. Artystka nie ma ochoty na duże stylistyczne wolty. Jest wierna swojej wizji popu przybierającego u niej formę dźwięków rozmytych, sennych i chętnie wchodzących we współpracę z ambientem, new wavem czy psychodelicznym popem.

#32 w 2019 roku, “Look Up Sharp”

41. THE WEEKND DAWN FM

Sporo jest mroku w nowych tekstach The Weeknd. Kanadyjski wokalista spogląda na swoją przeszłość, wyciągając wnioski, pozwalając sobie na refleksje i wspominając ludzi, którzy pojawili się na jego drodze w różnych etapach jest życia. Wstecz, ponownie, patrzy także pod względem dźwięków, gdyż przedłużyć postanowił modę na rozrywkowe lata 80. Nie brakuje tu więc imprezowych bangerów (ponownie – początek albumu to taneczne złoto), ale pojawia się sporo wolniejszych kompozycji, które pokazać nam mają, że The Weeknd ma w sobie sporo wrażliwości.

40. CAMILA CABELLO FAMILIA

Chociaż nie należę do fanów Camili Cabello, premierę płyty “Familia” miałam zaznaczoną w kalendarzu. Chętnie sięgnęłam po cały album, mimo iż jego singlowe zapowiedzi nie wywołały u mnie jakiejś większej euforii. Intrygowała mnie jednak cała otoczka krążka, to skupienie się na rodzinie i chęć zaakcentowania kubańskich korzeni – w głowie wciąż mam fantastyczny singiel “Havana”. “Familia” okazała się być płytą bardzo równą i sympatyczną. Wiele tu opowieści o niekoniecznie pozytywnym wydźwięku, ale muzyczna otoczka albumu jest jak najbardziej radosna i kolorowa.

#73 w 2019 roku, “Romance”

39. SZA SOS

Przesadziłabym, gdybym napisała, że z wielką niecierpliwością wypatrywałam drugiego albumu SZA. “SOS” jest jednak powrotem bardzo solidnym. SZA ponownie stara się przekonać nas, że jest otwarta na eksperymenty i czasem nawet nietypowe dla niej dźwięki. Jak zwykle sporo w jej utworach kobiecości i wrażliwości, która przenikają się z niezwykłą siłą. Zabrakło mi jednak umiejętności utrzymania na sobie wciąż takiej samej uwagi. Ona co chwilę odpływa i wraca. Dwadzieścia trzy piosenki to zdecydowanie za dużo, ale doceniam pracowitość artystki.

#24 w 2017 roku, “CTRL”

38. HARRY STYLES HARRY’S HOUSE

Jaki jest ten dom Harry’ego Stylesa? Kameralny. Nieduży. Pełen światła, miękkich tkanin i beżu. Taki, podczas wizyty w którym każdy może poczuć się jak u siebie w domu, i którego gospodarz zapewnia gościom sporo rozrywki, ale i nie ucieka od trudniejszych tematów. Jednocześnie mniej chętnie ma Harry ochotę rozprawiać o samym sobie i swoim życiu, co nie zmienia jednak faktu, iż w kilku utworach odsłania się przed nami. A sama muzyka? Dopracowana w każdym calu i bazująca na sprawdzonych pomysłach. Nadal wolę album “Harry Styles”, ale nowy materiał Brytyjczyka uczepił się mnie mocniej niż “Fine Line”.

#60 w 2019 roku, “Fine Line”

37. ALICE MERTON S.I.D.E.S.

Przy okazji jednej z piosenek Alice Merton przewinęło się porównanie do stylistyki albumu “1989” Taylor Swift. “S.I.D.E.S.” zdaje się być młodszym kuzynem tego wydawnictwa. Wiele zawartych na nim numerów przebojowością nie ustępuje temu krążkowi, a ich popowa stylistyka nie wpisuje się w żadne trendy, mogąc – podobnie jak to było w przypadku niejednej piosenki Taylor – opierać się upływającemu czasowi. Z drugiej strony wokal Alice niesamowicie zbliża się do brzmienia Hayley Williams z jej solowych płyt. Za dużo tych podobieństw jak na jeden album, ale i tak “S.I.D.E.S.” uznaję za jedno z lepszych popowych dzieł 2022 roku.

#62 w 2019 roku, “Mint”

36. BRODKA SADZA

Nigdy nie nazwałabym siebie wielką fanką Moniki Brodki, choć polskiej wokalistce nie udało się jeszcze nagrać albumu, który by mnie od siebie odpychał. Coraz bardziej przekonuję się do “Grandy”, a nawet jej poprzednicy (przede wszystkim “Moje piosenki”) zostawili po sobie dobre wrażenia. Bardziej intrygują jednak jej nowsze poczynania. Powrót do ojczystego języka zaowocował epki odważną, nowoczesną i świetnie rozpisaną. Brodka znowu bawi się słowami wchodząc tym razem na tereny dość mroczne i ciemne. Nie trzeba śledzić jej życia prywatnego by wyczuć, że jej serce wpadło w turbulencje, choć nie ma tu taniego sentymentalizmu czy przesadnego smutku.

#20 w 2021 roku, “Brut”

35. LUNA LI DUALITY

“Duality” to hołd złożony nie tylko mojemu podwójnemu obywatelstwu, ale i brzmieniom, które miksują pop z muzyką klasyczną – mówi o swoim debiucie Luna Li. Wyszła jej płyta prosta w odbiorze, ale złożona. To nie tylko wiele aranżacyjnych i produkcyjnych smaczków, ale i kalejdoskop emocji przenikających przez poszczególne nagrania. Na koniec pozostają tylko te pozytywne, gdyż wyłączam “Duality” z myślą, iż trafiłam na kolejną intrygującą wokalistkę, która ma szansę jeszcze nie raz nas zaskoczyć. Dajmy jej szansę.

34. SELAH SUE PERSONA

Album “Persona” powstał w wyniku terapii, jaką zafundowała sobie Selah Sue. Artystka w jej ramach rozpoznawać miała różne aspekty swojej osobowości i uczyć się je akceptować, podążając tym samym do wewnętrznego spokoju i lepszego poznania samej siebie. Sprawia to, że trzecia płyta Belgijki jest jest najbardziej osobistą, lecz jednocześnie słuchacz nie ma wrażenia, że nieproszony wchodzi z butami w jej życie prywatne. Kameralnego, intymnego klimatu na “Persona” nie zaznamy – zamiast tego mamy niezły zbiór kołyszących, wpadających w ucho nagrań. I chociaż nadal wolę “Selah Sue”, sądzę, iż Sanne zaliczyła udany comeback.

#74 miejsce w 2015 roku, “Reason”

33. JUST MUSTARD HEART UNDER

Muzyka, jaką proponuje nam pochodzący z Irlandii zespół, mocno mnie przytłoczyła, a jej klaustrofobiczny charakter sprawiał, że początkowo czułam się nieswojo słuchając tych nagrań. Jest to jednak uczucie, które – gdy tylko dotyczy dźwięków – bardzo lubię. Tym bardziej, gdy mogę się w nim zatracić kompletnie. A na “Heart Under” nie ma momentów, które ten niepokój dodatkowo by burzyły i z niego wytrącały. Drugie dzieło Just Mustard jest niesamowicie spójne, konsekwentne oraz bardzo równe. Nie ma tu bowiem ani genialnych, ani słabych kawałków. Cała dziesiątka zabiera słuchacza w melancholijną podróż po zmierzchu.

32. CONNIE CONSTANCE MISS POWER

Album “Miss Power” jest nowym otwarciem w karierze Connie Constance. Wokalistka jeszcze szerzej otwiera drzwi do świata indie rocka, choć na płycie niewiele jest obiecywanych przez nią festiwalowych hymnów, które mogłaby nucić z nią publiczność. Twórczość artystki wciąż zostaje piosenkami dla węższego grona odbiorców. Zeszłoroczne wydawnictwo nie uzależniło mnie od siebie tak mocno jak “English Rose” i zabrakło mi tej dźwiękowej różnorodności, która cechowała debiut, ale nie zmieniło się to, że z przyjemnością obserwować będę kolejne kroki Miss Power.

31. TOM ODELL BEST DAY OF MY LIFE

Album “Best Day of My Life” to spacery w deszczu po rozmokłych liściach jesienną porą. Niezbyt przyjemny, lecz mający w sobie coś oczyszczającego i pozwalający rozbudzić emocje. Usadzony przed pianinem Tom Odell otwiera się przed nami bardziej niż kiedykolwiek wcześniej pozwalając, by maska performera spadła na ziemię odsłaniając jego kruche oblicze. Można powiedzieć, że na “Best Day of My Life” nie dzieje się za wiele, a całość jest jednostajna i zbyt skromna, lecz dla mnie jest to album obfitujący w wiele wrażeń i refleksji, który pozwolił mi lepiej podsumować i zrozumieć moje własne doświadczenia.

#64 miejsce w 2021 roku, “Monsters”

30. WEYES BLOOD AND IN THE DARKNESS, HEARTS AGLOW

Po dołączeniu do labelu Sub Pop i wydaniu w 2019 roku płyty “Titanic Rising” Weyes Blood stałą się jedną najważniejszych amerykańskich przedstawicielek artystycznego popu. Artystka serwuje nam muzykę daleką od radiowych klimatów, lecz jednocześnie nie wraca do swoich zawiłych, ciężkich w odbiorze początków. “And in the Darkness, Heats Aglow” nazywa drugą częścią pewnej trylogii, stąd wiele tu wspólnych mianowników z “Titanic Rising”. Począwszy od chamber popowych aranżacji, przez dojrzałe wokale, po nostalgiczny klimat. Na razie wciąż bardziej wolę poprzednika tego krążka, ale i ten powoli we mnie kiełkuje.

#8 miejsce w 2019 roku, “Titanic Rising”

29. CATE LE BON POMPEII

Walijska wokalistka Cate Le Bon wypełniła w 2022 roku pustkę na mojej playliście jeśli chodzi o nagrania z gatunku art pop. Jej najnowszy album “Pompeii”, który nagrała  wiktoriańskim zamku podczas pierwszego uderzenia covida, jest zbiorem piosenek utrzymanych w podobnym tempie i w zbliżonych klimatach – jest filmowo, nieco gotycko i dość surrealistycznie. Premierowe piosenki Cate Le Bon są utworami, które ciężko przypasować do jakiejś konkretnej dekady. Dryfują jakby nigdy nic poza czasem.

28. MALLRAT BUTTERFLY BLUE

Trochę hip hopowych klimatów, nieco popu, za chwilę podbieranie tego co najlepsze z dream popu czy indie. Mallrat na debiutanckim krążku “Butterfly Blue” nie może się zdecydować, z czego chce być przez nas zapamiętana. Można by na to narzekać, gdyby nie fakt, że w każdym z zaproponowanych brzmień odnajduje się naprawdę dobrze. Mi najbardziej do gustu przypadła, gdy pozwoliła, by do jej piosenek wkradła się odrobina psychodelii czy tajemnicy. Te niezdecydowanie przenika i przez tytuł albumu. Połączenie motylków (zapewne tych pojawiających się w brzuchu podczas stanu zakochania) ze smutkiem?

27. THE BLACK KEYS DROPOUT BOOGIE

The Black Keys – duet tworzony przez Dana Auerbacha i Patricka Carney’a – rzucił się w ostatnich latach w wir pracy. Po wydanej w 2021 roku płycie z coverami “Delta Kream” (jeden z najlepszych albumów tamtego roku) przyszła pora na autorski materiał zebrany pod szyldem “Dropout Boogie”. The Black Keys kontynuują podążanie drogą, na jaką wkroczyli wraz z premierą “El Camino” i prezentują nam blues rockowy materiał o sporej przebojowości i lekkości.

#14 miejsce w 2021 roku, “Delta Kream”

26. FELIVAND TIES

Australijska wokalistka nie przystępowała do nagrywania “Ties” z pozycji nowicjuszki. Miała już niezłe zaplecze i kilka lat doświadczenia. I to na albumie świetnie słychać. “Ties” brzmi jak płyta kogoś, kto przemyślał, w jakim kierunku warto będzie podążyć. Kształt krążek nabrał dzięki zaangażowaniu w pracę nad nim producentów działających wcześniej z takimi artystami jak Nao, Kwabs czy James Blake. Podpowiada to, że sama Felivand zainteresowana była nowoczesnym neo soulem zmieszanym z elektroniką, choć dla mnie “Ties” brzmi jak płyta, na jaką czekamy od Jorji Smith.

One Reply to “TOP75: najlepsze albumy 2022 roku (50-26)”

  1. Chyba muszę sobie odświeżyć album Luny Li, bo nic kompletnie z niego nie pamiętam. Także muszę przesłuchać albumy Toma Odella kiedy przyjdzie jesień, i Alice Merton, bo to porównanie do “1989” brzmi intrygująco. 😀
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *