TOP75: najlepsze albumy 2022 roku (75-51)


75. GIRLPOOL FORGIVENESS

Z najnowszej (i zarazem, jak się okazało, ostatniej) płyty amerykańskiego duetu, “Forgiveness”, można wycisnąć naprawdę sporo. Mamy tu do czynienia z kompozycjami z różnych muzycznych klimatów czy dekad. Nie przesadzę, jeśli przyznam, iż tak różnorodnie u Girlpool jeszcze nie było. Co ciekawe (i nieco smutne) przekłada się to na krążek dość przeciętny i bardzo chaotyczny. Tak jakby ktoś próbował połączyć na jednym wydawnictwie dwa kompletnie różne zespoły. “Forgiveness” jest dla mnie takim albumem na raptem kilka pojedynczych razy – by wyłapać dla siebie kilka piosenek, które naprawdę kopią.

#48 w 2019 roku, “What Chaos is Imaginery”

74. DEMI LOVATO HOLY FVCK

Za każdym razem, gdy jestem światkiem takiej dźwiękowej wolty, zastanawiam się, kto ma być odbiorcą nowego brzmienia danego wykonawcy. Z jednej strony nie wyobrażam sobie, by fani takich przebojów “Sorry Not Sorry” czy “Cool for the Summer” rzucili się do machania głowami w rytm jej nowych kawałków. Z drugiej zaś osoby zasłuchane w ciężkich, gitarowych riffach będą nieufnie patrzeć na nowego gracza na tej scenie. “Holy Fvck” nie jest tą muzyką rockową, jaka gości u mnie najczęściej w głośnikach, ale nie sposób nie docenić pieczołowitości, z jaką artystka przygotowała swój nowy krążek. Brzmi autentycznie w swoim rozwścieczonym, wzburzonym obliczu.

#75 w 2021 roku, “Dancing with the Devil… the Art of Starting Over”

73. EDITORS EBM

Na ubiegłorocznym wydawnictwie brytyjska kapela w niczym nie przypomina samych siebie sprzed niemalże dwudziestu lat, gdy wydawała “The Back Room”. Eksperymenty z elektroniką Smith i spółka zaczęli już na “In This Light and on This Evening” wracając do nich na “In Dream” i  “Violence”, lecz to dopiero “EBM” jest krążkiem, na którym takie klimaty dominują nad rockowymi brzmieniami. I o ile wiele lat temu porównywania do dokonań Interpol czy Joy Division przenikały każdy tekst o muzyce Editors, tak dziś bliżej do przyklejenia im łatki spadkobierców legendarnych New Order czy Depeche Mode. “EBM” ciężko pokochać, lecz bez wątpienia jest do najintensywniejsza płyta w dyskografii Brytyjczyków.

#69 w 2018 roku, “Violence”

72. NOAH CYRUS THE HARDEST PART

Noah Cyrus na “The Hardest Part” to Noah, jaką znamy od lat – szczera, naturalna, odsłaniająca przed nami każdy zakątek swojej duszy. Muzycznie nie zaskakuje mnie tu ani razu, rozwijając raczej to, co otrzymaliśmy od niej na dwóch poprzednich epkach.  Lepiej niż poprzednio wypadają za to same historie, w których sporo jest mroku, ale i nadziei, że teraz przed ich autorką lepsze dni. “The Hardest Part” nie jest moim ulubionym projektem Cyrus (to miano wciąż mocno dzierży epka “The End of Everything”), bo nie czuję tego parcia do przodu, ale myślę, że jest to płyta, jakiej Noah potrzebowała. A z nią z pewnością wiele osób.

#50 w 2020 roku, “The End of Everything”

71. RALPH KAMIŃSKI BAL U RAFAŁA

Zaproszenie na “Bal u Rafała” przyjmujemy na własne ryzyko. Kto dotychczas nie był fanem Ralpha Kamińskiego, ten raczej nie stanie się nim po wysłuchaniu jego gorącej jeszcze płyty. To raczej krążek dla wiernych fanów, którzy doceniają pióro artysty i jego zjawiskowy głos (zaryzykuję stwierdzenie, że warsztatowo to obecnie wokalista numer jeden w tym kraju). Muzycznie otrzymujemy coś na kształt retromanii – popu podbitego tanecznymi, flirtującymi z dyskotekową manierą dźwiękami. Rafał wciela się w wodzireja, każe nam bujać się do niewesołych piosenek i pewnie niejedna osoba na drugi dzień po tym balu obudzi się z emocjonalnym kacem.

70. KEHLANI BLUE WATER ROAD

Kehlani od samego swojego pojawienia się a muzycznej scenie jest wokalistką, po której każdy nowy projekt sięgam, lecz której nie udało mnie się jeszcze ani razu zachwycić. W niej wszystko jest takie… ulotne, nieco bezbarwne. Nie ma tu wokali, które wywoływałyby ciarki. Nie ma tekstów, o których by się rozmyślało, czy melodii, które by się pamiętało miesiącami. Amerykańskiej wokalistce brak tego czegoś, co sprawiłoby, że do jej twórczości chciałabym wracać jak najczęściej. Także i na “Blue Water Road” wszystko jest ładne i wykonane ze smakiem, ale średnio intrygujące. Jeśli jednak szukacie muzyki, która ukoi wasze zszargane nerwy, nowa Kehlani jest tu dla was.

#56 w 2020 roku, “It Was Good Until It Wasn’t”

69. M.I.A MATA

Jeśli dobrze liczę, od mojej fascynacji twórczością M.I.A. minęła już dobra dekada. Chłonęłam wówczas jak gąbka to, co raperka serwowała nam pod szyldami “Arular”, “Kala” i “Maya”. Było to coś świeżego, nieszablonowego, odważnego. Odwaga w wyrażaniu siebie poprzez dźwiękowy kalejdoskop nie opuściła artystki do dzisiaj, choć w jej ostatnich dziełach nie ma już tego polotu i dynamizmu. Przy nagraniach z jej pierwszych płyt aż chciało się zmieniać świat. Przy “MATA” brakuje tego rewolucyjnego pierwiastka. Jest dość zwyczajnie i konwencjonalnie, choć M.I.A. nadal pozostaje jedną z najbarwniejszych postaci kobiecej sceny muzycznej.

#60 w 2016 roku, “AIM”

68. SABRINA CARPENTER EMAILS I CAN’T SEND

Wokalistka zapowiadała “Emails I Can’t Send” jako album brutalnie szczery i pełen osobistych wyznań. I faktycznie – w tekstach Sabrina odsłania się przed nami jak nigdy wcześniej, przeistaczając się z młodocianej piosenkarki w świadomą kobietę, która sporo przeszła i ma odwagę o tym nam zaśpiewać. Nieco gorzej wyszło ubranie jej historii w dźwięki, gdyż kompozycje zlewają się ze sobą, a samo ich wykonywanie przez Carpenter tym słodkim, wciąż dziewczęcym głosem nie pozwala brać ich do końca na poważnie. Mimo wszystko “Emails I Can’t Send” to krok w dobrym kierunku. Już teraz warto wypatrywać kolejnych maili od Amerykanki.

67. BLUSZCZ NOWY POP

Wydana dwa lata wcześniej płyta “Kresz” niespodziewanie stała się jednym z moich ulubionych albumów 2020 roku. Wpadła w moje ręce pod sam koniec roku, ale nie mogłam się od niej uwolnić przez kilka tygodni. Z niecierpliwością czekałam na następce tego krążka, który tak skutecznie przeniósł mnie w polską, muzyczną rzeczywistość lat 80. Na podobnych patentach – retro synth pop – jedzie zeszłoroczny “Nowy pop”. To wciąż przebojowe, nieprzekombinowane brzmienia i teksty o dzisiejszych czasach z podrzucanymi odniesieniami do dzieł kultury. Jednak chwytające się mnie nie tak mocno jak ich poprzednicy.

#13 w 2020 roku, “Kresz”

66. WINONA OAK ISLAND OF THE SUN

Chociaż nie czekałam na płytowe wydawnictwo sygnowane pseudonimem Winona Oak, krążek “Island of the Sun” pozytywnie mnie zaskoczył. Szwedzka wokalistka wykorzystała okazję, by pokazać nam się z różnych stron, najczęściej jednak pozując na osobę, która swoje już w życiu przeszła, potrafi wykorzystywać zdobyte doświadczenie i wyciągać z porażek cenne lekcje. Muzycznie mamy tu mieszankę popu i syntezatorów. Coś na czasie, lecz jednocześnie ponadczasowego, bo nawet utwory stworzone kilka lat temu nie odstają od reszty i ładnie scalają się z resztą wydawnictwa.

65. AVRIL LAVIGNE LOVE SUX

Chociaż gwiazda Avril Lavigne w ostatnich latach przygasła, pop punkowa stylistyka, którą wprowadziła do mainstreamu przed dwudziestoma laty ma się dziś lepiej niż kiedykolwiek, a za jej spadkobierczyniami stają się wokalistki pokroju Willow i Olivii Rodrigo, które nie mogą pamiętać panowania Kanadyjki w tej dziedzinie. “Love Sux” nie przebija w moim odczuciu pierwszych trzech wydawnictw artystki, lecz przyjmuję ten krążek cieplej niż jej ostatnie dokonania. Album jest krótki (kończy się, zanim na dobre się rozgrzeję) i intensywny. Myślę, że takie wykrzyczanie się było Lavigne potrzebne.

64. TAYLOR SWIFT MIDNIGHTS

niejeden słuchacz miał wizję tego, jak “Midnights” powinno brzmieć. Nie inaczej było ze mną, gdy czytałam słowa wokalistki o tym, że porcja nowych piosenek powstała podczas bezsennych nocy. Wyobrażałam sobie pop o mrocznym, może nawet nieco surowym wydźwięku, którego tematyka kręci się wokół nie pozwalających zmrużyć oka tematów. Dostałam pop lekki jak obłoki na niebie, który z nocą łączy to, że momentami działać może jak remedium na zarwane nocki – tak usypiająca Taylor nie była nawet na “Foklore”. Spójność “Midnights” może faktycznie nużyć, ale podoba mi się spokój, jaki bije z ubiegłorocznych kawałków artystki.

#6 w 2020 roku, “Folklore”

63. BROKEN BELLS INTO THE BLUE

Założony przez wokalistę Jamesa Mercera (The Shins) i producenta Danger Mouse’a duet Broken Bells przez lata wydawał mi się być projektem osieroconym i takim, na którego kontynuację nie ma co liczyć. Niby jakieś pojedyncze single były, ale na następcę kapitalnego albumu “After the Disco” czekać musieliśmy do 2022 roku. Nie ma co ukrywać – jest to płyta kompletnie inna od poprzedniczki zanurzonej w psychodeliczno-popowym sosie z disco posmakami. Jest różnorodniej, gdyż zespół sięga po brzmienia inspirowane a to latami 60., a to 80. czy 90. Nie jest też tak przebojowo i do potupania nóżką, a nad całością unosi się większa niż poprzednio nostalgia.

#13 w 2014 roku, “After the Disco”

62. CHARLI XCX CRASH

Pandemiczny, hałaśliwy elektropopowy album “How I’m Feeling Now” przekonał mnie, że Charli XCX jest jedną z najbardziej pracowitych i nie bojących się stawiać czoła nowym wyzwaniom wokalistką. “Crash” artystka miała już okazję robić w wygodniejszych warunkach, przez co krążek ma lżejszą, bardziej beztroską formę. To dance popowa muzyka na nadchodzące wakacyjne imprezy, na których nie musimy już martwić się zachowywaniem dystansu. Wprawdzie większe wrażenie robi na mnie ta zwariowana, hyperpopowa wersja Brytyjki, lecz i wizyta Charli w świecie mainstreamowego popu wypada przyzwoicie.

#48 w 2020 roku, “How I’m Feeling Now”

61. CHRISTINA AGUILERA AGUILERA

U Xtiny jak zwykle spore zamieszanie. Kolejny hiszpański epizod swojej kariery zapowiadała od lat, a planowane epki nagle zmieniły się w krążek “Aguilera”. Płyta jest zlepkiem mini albumów “La Fuerza”, “La Tormenta” i singla “No Es Que Te Extrañe”. Efekt to dźwiękowy misz masz bez większych zaskoczeń czy rewolucji. Nie każda piosenka to moja muzyczna bajka (swego czasu alergicznie reagowałam np. na reggaeton), ale podoba mi się to zaangażowanie i serce, jakie Xtina włożyła w tej projekt poruszając w swoich premierowych utworach sporo osobistych tematów.

60. FOALS LIFE IS YOURS

Czy “Life Is Yours” jest najlepszym albumem w karierze brytyjskiego zespołu? Nie. Czy jest płytą, jakiej potrzebowaliśmy? Jak najbardziej tak. Tegoroczne Foals to grupa sięgająca po najbardziej popowe brzmienie, na jakie tylko mogli sobie pozwolić. Dodali do niego sporo funku, nietypowego, rockowego dance’u oraz synth popu. Efektem są kompozycje lekkie i odpowiednie do tego, by stać się hymnami nachodzących wakacji. Jeśli jednak szukacie tu utworów ambitniejszych i mocniejszych, “Life Is Yours” śmiało można sobie darować.

#10 w 2019 roku, “Everything Not Saved Will Be Lost – Part 1”

59. MAGGIE ROGERS SURRENDER

Bez Grega Kurstina, ale za to z Kidem Harpoonem na pokładzie – Maggie Rogers postawiła tym razem na brytyjskiego producenta, który tylko w ostatnich miesiącach nadawał kształt piosenkom takich gwiazd jak Harry Styles czy Florence + The Machine. Wyszła im płyta ciemniejsza i nie tak lekka jak “Heard It in a Past Life”. Czy lepsza? Kwestia sporna. Dla mnie Maggie Rogers na “Surrender” ruszyła do przodu bardziej ze względu na same aranżacje, aniżeli wydźwięk i sposób przedstawiania swoich utworów. Wciąż wydaje mi się być postacią nieco zamkniętą w sobie i niechętnie dopuszczającą obcych do swego świata.

#68 w 2019 roku, “Heard It in a Past Life”

58. MARCUS MUMFORD SELF TITLED

Albumem “Self-Titled” Marcus Mumford wraca do folkowego grania, choć nie są to koncepcje, które tak mocno przyciągały mnie do “Sigh No More” czy “Babel”. Nie ma tej specjalnej otoczki, a całość nabrała świeższego charakteru. Czasem chłodniejszego, innym razem bardziej urokliwego. Warto na pewno docenić Marcusa za śmiałe odsłonienie przed słuchaczami historii ze swojego życia, o których dotąd nie było mu na rękę śpiewać. “Self-Titled” na pewno nie jest płytą roku, bo i same utwory potrafią się ze sobą zlewać i uciekają z pamięci, lecz miło słyszeć Mumforda ponownie na mniej efekciarskim gruncie.

57. JOSS STONE NEVER FORGET MY LOVE

Po wydaniu inspirowanego reggae albumu “Water for Your Soul” zaangażowała się w projekt wielkiej trasy koncertowej, która obejmować ma wszystkie państwa świata. Dziś Joss wraca elegantsza niż wcześniej, choć ubiegłoroczny krążek nie wywołał u mnie tych samych emocji co “LP1” czy “The Soul Sessions”. Miło słucha się jej nowych kompozycji (a one same rozbudzają ciekawość, jak może wyglądać nadchodząca trasa koncertowa artystki), ale mało która z nich faktycznie zapadła mi w pamięć. To jednak dobra okazja, by wrócić raz jeszcze do tych nagrań. Tym bardziej, że wokalnie Stone to wciąż mocna zawodniczka na muzycznej scenie.

#59 w 2015 roku, “Water For Your Soul”

56. WARHAUS HA HA HEARTBREAK

Maarten Devoldere od lat spełnia się w zespole Balthazar, ale ma ochotę na realizację własnych pomysłów. Czyni to pod szyldem Warhaus od 2017 roku. Początkowo artysta kierował swoją solową twórczość w duszne, nieraz mroczne rejony pomagając sobie wokalami Sylvie Kreusch i inspirując się m.in. Leonardem Cohenem. Dziś Sylvie nie ma już u boku Maartena (nie tylko zawodowo, ale i prywatnie), więc ten śpiewa o rozstaniu. Więcej jednak jest na “Ha Ha Heartbreak” wakacyjnego luzu aniżeli smutku czy łez, a szorstkość wielu wcześniejszych numerów zastąpił bardzo stylowy vintage.

#15 w 2017 roku, “Warhaus”

55. SANAH UCZTA/SANAH ŚPIEWA POEZYJE

2022 rok minął Sanah pod znakiem spotkań. Najpierw ze swoimi ulubionymi postaciami polskiej sceny muzycznej (album “Uczta”), później wybitnymi poetami (“Sanah śpiewa poezyje”). “Uczta” nie jest perfekcyjnym wydawnictwem, ale podoba mi się otwartość artystki na gości i próbę przechwytywania ich muzycznych upodobań. Nawet jeśli nie zawsze daje to efekty, do których by się chciało często wracać. “Poezyje” zaś to wydawnictwo, które dla poezji zrobiło więcej niż niejeden polonista i sprawiło, że wiersze miały okazję trafić do szerszej publiki. Sporą uwagę poświęcić można wykonaniu czy aranżacjom. Te wskazują na sporą wszechstronność Zuzy, choć nie odbiegają od tego, co już znamy w jej wykonaniu.

#55 w 2021 roku, “Irenka”

54. SABRINA CLAUDIO BASED ON A FEELING

Sabrina Claudio popełniła najspójniejszy album w swojej muzycznej karierze. “Based on a Feeling” nie obfituje w niezapomniane kompozycje, które długo błąkałyby się po głowie, ale zdecydowanie nadrabia klimatem. Ten jest duszny i odurzający, co znajduje swoje pokrycie w częstotliwości, z jaką sięgałam po ten krążek. Premierowe piosenki Sabriny towarzyszyły mi często w chwilach, gdy miałam ochotę na muzykę, która nie będzie przez cały czas zajmować moich myśli, a która lekko pokoloruje otaczającą mnie rzeczywistość. Jednak co dla mnie jest plusem “Based on a Feeling”, zdaniem innych może tę płytę skreślać. Warto więc przekonać się na własnej skórze, jak działają na nas kompozycje Amerykanki.

#44 w 2019 roku, “Truth Is”

53. FOUSHEÉ SOFTCORE

Swoją debiutancką płytą Fousheé udowodniła, że nie boi się eksperymentować i dokonywać wyborów, które przynieść jej mogą więcej szkody niż pożytku. Tym bardziej, gdy została już zaszufladkowana jako obiecująca twarz na scenie r&b. “softCORE” sieje chaos będąc krążkiem niedługim i skondensowanym. Prędkość, z jaką artystka skacze od piosenki do piosenki nieco razi, lecz dobrym pomysłem było podrzucenie kilku łagodniejszych utworów. “softCORE” brzmi jak album, który był Fousheé potrzebny w celu wyrażenia swojego gniewu i złości na współczesny świat, politykę, mężczyzn i uprzedzenia.

52. WET LEG WET LEG

Nominacja do Mercury Prize i Grammy – Rhian Teasdale i Hester Chambers tworzące duet Wet Leg mają za sobą przełomowy rok. Ich debiutancka płyta okazała się być wielkim sukcesem i udowodniła, że w 2022 roku muzyka rockowa ma się całkiem nieźle i wciąż jest chętnie wybierana przez słuchaczy. “Wet Leg” to granie w sam raz na wakacyjne miesiące – przebojowe, niespecjalnie skomplikowane, intensywne i młodzieżowe. Widać to także w samych tekstach, które są proste, ale błyskotliwe.

51. CARLY RAE JEPSEN THE LONELIEST TIME

Po inspirowanych synth popem lat 80. (“Emotion”) i erą disco (“Dedicated”) albumach Carly Rae Jepsen powróciła z krążkiem po prostu popowym, choć skrywającym pewne dźwiękowe smaczki, dzięki którym lektura tego wydawnictwa nie jest nużąca. A właśnie takie zarzuty stawiałam przed poprzednią płytą Kanadyjki. Ubiegłoroczne kompozycje Carly są znacznie przyjemniejsze w odbiorze niż te z “Kiss” czy “Dedicated”, lecz brakuje im takiego błysku, którym obdarzone były nagrania z “Emotion”. Niemniej jednak Jepsen pozostaje jedną z niewielu popowych wokalistek debiutujących w drugiej dekadzie XXI wieku, których kolejne kroki wciąż chętnie będę obserwować.

2 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2022 roku (75-51)”

  1. Mam podobne zdanie co do płyty “Nowy Pop” – niby podobnie do “Kresza”, a jednak czegoś brakuje. Mimo to u mnie i tak płyta będzie dość wysoko 😉
    Zapraszam na nowy wpis i życzę wszystkiego dobrego w 2023 🙂

  2. Mnie się zdecydowanie “Surrender” podobało bardziej niż “Heard It in a Past Life”. 😉 W zeszłym roku chętnie słuchałam nowych albumów Demi Lovato, Noah Cyrus, Charli XCX i Wet Leg.
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *