TOP75: najlepsze albumy 2022 roku (25-1)

25. LYKKE LI EYEYE

“EYEYE” swoją formą przypomina mi pamiętne “I Never Learn”, z którym początkowo niezbyt się polubiliśmy. Dziś przepraszam się z tamtym wydawnictwem i szybko zaprzyjaźniam z najnowszym. Lykke Li przygotowała płytę bardzo niespieszną, intymną, pozbawioną punktów zwrotnych czy zapadających w pamięć refrenów. Nie jest to może porcja utworów o takim samym ładunku emocjonalnym, co nagrania ze wspomnianego “I Never Learn”, ale Szwedce znów udało się sprawić, że nagle robi się szaro i ponuro.

24. BENJAMIN CLEMENTINE AND I HAVE BEEN

Swój album Benjamin Clementine w dużej mierze stworzył w domowym zaciszu podczas szalejącej pandemii. Przełożyło się to nie tylko na teksty kompozycji, w których sporo jest miłosnych tematów i refleksji co do własnego pochodzenia (tak introwertyczny Brytyjczyk jeszcze nie był), ale i same aranżacje, którym daleko do wielkości nagrań z poprzednich dwóch albumów, które były na zmianę epickie i klaustrofobiczne. Na “And I Have Been” więcej jest światła i lekkich, niemalże wiosennych dźwięków. Mniej tu także niepokoju, którym obładowane były poprzednie płyty. Nieco mi tego brakuje, lecz to pogodzone ze sobą oblicze Clementine’a może się podobać.

23. BEYONCÉ RENAISSANCE

Bawię się przy nowych kompozycjach Knowles świetnie (mało jej wcześniejszych nagrań miało tak klubowy potencjał), ale jednocześnie nie uważam, byśmy mieli tu do czynienia z przebłyskiem geniuszu. To po prostu dobra płyta stworzona przy pomocy całej rzeszy producentów i tekściarzy, bazująca na samplach i nieprzesadnie eksperymentalnych bitach. Brakować może przebojów na miarę “Crazy in Love” czy “Halo” (warto nadmienić, iż “Renaissance” to pozbawiony ballad album), a w wielu kompozycjach artystka porzuca chwalenie się głosem na rzecz melorecytacji. Swoje zadanie spełnia jednak na piątkę – te piosenki powinny zawładnąć imprezowymi playlistami.

22. NOVA TIWNS SUPERNOVA

Stylizacje jak z teledysków z przełomu wieków, kosmiczne motywy i ekstrawaganckie brzmienie, które złożyło się na album, z jakim jeszcze nie miałam do czynienia. “Supernova” pojawiła się w momencie, gdy ponownie wybuchła dyskusja o braku kobiecych, rockowych zespołów mogących zawładnąć festiwalowymi scenami. Jak widać na przykładzie Nova Twins dziewczyny nie dają się zepchnąć na margines i pokazują, że drzemie w nich sporo szaleństwa. Odbicie znajduje to w samej muzyce, która jest agresywna, pełna zniekształceń i fantazji. Zdecydowanie warto im zaufać.

21. MEGAN THEE STALLION TRAUMAZINE

O ile płycie “Good News” brakowało charakteru, tak na “Traumazine” Megan Thee Stallion udowadnia, że charyzmą mogłaby obdzielić kilka koleżanek po fachu. Jej nowe dzieło jest albumem kompleksowym i masywnym. Czas przy nim leci bardzo szybko, a spędzić go można chociażby na liczeniu, ile razy słowo bitch pada w każdej z piosenek. Zapewniam, że sporo. Obok niego zbudowane są jednak historie o sławie i jej cieniach, stresie, zazdrości czy zwykłej zawiści. Osoby nieprzekonane do współczesnego hip hopu po lekturze “Traumazine” zdania raczej nie zmienią, ale nie sposób nie docenić warsztatu Megan i jej kapitalnej dykcji.

20. OFELIA 8

Osiem piosenek. Osiem różnych wcieleń. Osiem historii. Łączy je zamiłowanie do przebojowego popu zabarwianego elektroniką i klimatami synth. I chwytliwych refrenów. Nad albumem “8” Ofelia miała okazję pracować z Kubą Karasiem znanym z The Dumplings. Jeśli więc tęsknicie za muzyką duetu, tegoroczna nowość od Igi wypełniona elektro-synth-popowymi dźwiękami i niegłupimi, skłaniającymi do refleksji tekstami jest dla was. Wszystkie kompozycje wchodzą niezwykle gładko i nie nudzą się zbyt szybko. Do tego stopnia, że przez kilka dni od premiery tego albumu ciężko było przebić się u mnie innym płytom.

19. JOCKSTRAP I LOVE YOU JENNIFER B

Jockstrap – projekt tworzony przez Taylora Skye’a i Georgię Ellery (znaną także z działalności w Black Country, New Road) – odbieram jako eksperyment dwóch totalnie różnych muzycznych dusz. Grająca na skrzypcach wokalistka połączyła siły z producentem znanym z zamiłowania do zawiłych, połamanych elektronicznych bitów. Efektem jest krążek “I Love You Jennifer B”, na którym dzieje się naprawdę dużo, i na którym krystaliczne, brzmiące klasycznie wokale Ellery zderzają się z syntezatorami i wieloma glitchowymi, ale i chamber popowymi zagrywkami. Niewiele w tym może melodyjności, ale jeśli ktoś szuka nieoczywistych, abstrakcyjnych dźwiękowych krajobrazów, ten będzie usatysfakcjonowany.

18. LITTLE SIMZ NO THANK YOU

“Sometimes I Might Be Introvert” pełne elementów zaczerpniętych z nie tylko hip hopu, ale i soulu, r&b, elektroniki czy nawet jazzu jawiło się nie tyle jak płyta, co przedziwna raperska opera pełna ociekających złotem aranżacji i osobistych historii. W porównaniu do niej “NO THANK YOU” brzmi spokojniej i nie tak bogato, choć ponownie Little Simz do współpracy zagoniła orkiestrę oraz sporych rozmiarów chórki. Efekt nie jest tak porywający jak dwa poprzednie krążki brytyjskiej raperki, ale wciąż zgadzają się emocje, z jakimi słucha się każdego słowa wypowiadanego przez artystkę.

17. SUDAN ARCHIVES NATURAL BROWN PROM QUEEN

Amerykańska wokalistka i skrzypaczka Brittney Denise Parks (występująca jako Sudan Archives) przez kilka lat znana była garstce słuchaczy. Swoją nową płytą, “Natural Brown Prom Queen”, przebiła się do pierwszej ligi najważniejszych kobiecych postaci sceny alternatywnego r&b. Album jest ogromnym krokiem na przód wykonanym przez Brittney, która swoje rhythm’and’bluesowe brzmienie rozszerzyła o art pop, elektronikę, neo soul czy hip hop i nie zamykała się tylko na dźwięki generowane przez komputer, lecz zaprosiła do współpracy m.in. trąbki, harfę czy gitary basowe. Efektem jest krążek złożony, lecz równy i spójny.

16. CHARLOTTE ADIGÉRY x BOLIS POPUL TOPICAL DANCER

Taneczna płyta 2022 roku? W tej kategorii bezkonkurencyjni są Charlotte Adigery i Bolis Popul – dwójka belgijskich muzyków, którzy postanowili połączyć siły i zatrząść parkietami. Ich wydawnictwo “Topical Dancer” to intensywna fuzja funku, muzyki house, techno i synth popu. Za tymi barwnymi, choć dość chłodnymi aranżacjami kryją się teksty pełne refleksji nad współczesnym światem. Każda kompozycja to inna przygoda, lecz razem tworzą barwny krajobraz. I co więcej, twórczość Charlotte i Bolisa rewelacyjnie sprawdza się na żywo, wprawiając w taneczny trans.

15. KAINA IT WAS A HOME

Album “It Was a Home” swoim tytułem nawiązuje nie tylko do wydarzeń ostatnich kilkunastu miesięcy, gdy wszyscy zamknięci zostaliśmy w domach. To także opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości w czterech ścianach, oraz powrocie do wydarzeń, które pomogły artystce w kształtowaniu jej charakteru i osobowości. “It Was a Home” Kainy wpadło mi w ucho w bardzo podobnym okresie, co “Collapsed in Sunbeams” Arlo Parks z 2021 roku – gdy wszystko powoli budziło się do życia po zimie. Chociaż obie artystki więcej dzięki aniżeli łączy, obie prezentują nam muzykę, po kontakcie z którą człowiek po prostu lepiej się czuje i choć na chwilę ucieka od szarej rzeczywistości.

14. ZELLA DAY SUNDAY IN HEAVEN

Na “Sunday in Heaven” Zella Day rozwinęła pomysły, jakie na swoją twórczość zaczęła mieć na epce “Where Does the Devil Hide”. Mamy tu więc do czynienia z utworami, które na dobrą sprawę zaklasyfikować można do katalogu lat 60. czy 70., które jednak, gdyby ktoś zaprezentował je wówczas, określane byłyby mianem futurystycznych. Znajduje to odzwierciedlenie w okładce albumu, która jest lekko kiczowata, ale przyciągająca wzrok i podpowiadająca, że Zella jest kobietą, której byle co nie złamie. Jest popową bohaterką, na jaką w 2022 roku czekałam.

13. PLACEBO NEVER LET ME GO

Informacja o płytowym powrocie zespołu Placebo pozostawiła mnie obojętną. Czasy gdy zasłuchiwałam się w twórczości brytyjskiej kapeli dawno minęły. Przy okazji premiery “Never Let Me Go” odświeżyłam sobie jednak albumy formacji i przyznać musiałam, że większość z nich ciągle brzmi świetnie. Po słabszych wydawnictwach Placebo zaatakowali z płytą, którą śmiało określić można ich najlepszym krążkiem od czasów “Meds” z 2006 roku. Brian Molko i Stefan Olsdal udowodnili, że jeśli chodzi o depresyjne alt rockowe granie, wciąż zostają w czołówce. Parafrazując tytuł najnowszego dzieła – never let them go.

12. KILO KISH AMERICAN GURL

Zeszłoroczna nowość od Kilo Kish stoi w opozycji do jej poprzedniego krążka, “Reflections in Real Time”. Art popowe, często przygaszone i szare brzmienia ustąpiły miejsca eksplozji kolorów i sporej zadziorności. Nie zmieniło się jedno – Robinson wciąż planuje wcielać się w rolę obserwatorki współczesnego społeczeństwa. Zamknięta przez kilka miesięcy we własnych czterech ścianach i pozbawiona możliwości odkrywania świata artystka tym razem przyjrzała się swoim rodakom i zwróciła uwagę na ich obsesje na punkcie piękna, materializmu czy sławy. Efektem jest płyta, która powinna namieszać. Tak ekscytująca Kilo Kish jeszcze nie była.

11. SANTIGOLD SPIRITUALS

Długie lata kazała nam czekać Santi White na swój premierowy materiał. Można trochę pomstować, że po takim czasie dostajemy zaledwie dziesięć piosenek dających raptem pół godziny muzyki, lecz dla mnie pod tym względem artystka trafiła w dziesiątkę. Ograniczyła się do niewielkiej liczby utworów, z których każdy obdarzony może zostać przez słuchacza podobną uwagą. Tym bardziej, że dzieje się na “Spirituals” wiele, choć Santigold nie skacze jakoś bardzo po emocjach czy dźwiękach. Jej tegoroczna płyta jest równa i spójna, a zawarte na niej nagrania sprawiają, że mam ochotę okrzyknąć ją mianem najlepszego elementu niedużej dyskografii Santi. Co właśnie robię. Udany powrót.

10. FKA TWIGS CAPRISONGS

“Caprisongs” oficjalną studyjną płytą Brytyjka nie nazywa – to mixtape, który powstał w wyniku video-sesji z wieloma muzykami. Przy dwóch dość wymagających krążkach (“LP1”, “Magdalene”) zeszłoroczny projekt jest nadzwyczaj przystępny. “Caprisongs” jest – i teraz pytanie, czy tylko chwilowym – odejściem Brytyjki od zagmatwanych, art popowych aranżacji i skomplikowanych, niezbyt wesołych historii w stronę jaśniejszych dźwięków. FKA twigs na swoim pierwszym mixtapie nie prowadzi nas w stronę banalnych elektro-popowo-rhythm’and’bluesowych kompozycji, ale i nie udaje, że w jej tegorocznych utworach chodzi o coś więcej jak o dobrą zabawę u boku przyjaciół, nawet jeśli tekstowo ma ochotę na kilka cięższych wyznań. Chwyta niesamowicie.

9. ARI LENNOX AGE/SEX/LOCATION

Koncepcja “Age/Sex/Location” Ari Lennox opiera się na randkowaniu i poznawaniu ludzi w czasach Internetu. Amerykańska wokalistka optymistycznych historii ma jednak niewiele, stąd wiele w jej nowych nagraniach przestróg i nawoływań do zauważania czerwonych flag. Każdą z tych opowieści artystka zamknęła w naprawdę ładnych dźwiękach i opakowała w wokale, które pozwalają nazywać ją jedną z najlepszych przedstawicielek współczesnego r&b. W jej twórczości jest coś magicznego i bardzo kobiecego, a same utwory od chwili swojej premiery nie zdążyły mi się ani trochę znudzić. Gdyby “Age/Sex/Location” byłoby profilem na Tinderze, dałabym w prawo.

8. FINDLAY THE LAST OF 20TH CENTURY GIRLS

 “The Last of the 20th Century Girls” jest wydawnictwem, które zasługuje na rozgłos, gdyż każda z zawartych tu piosenek potrafi się sama obronić, i żadnej z nich nie wypada podsumować słowami zwykły wypełniacz czasu. Każda to osobna historia pełna intensywnych emocji, dźwięków czy niejednostajnych wokali. Krążek nieprzypadkowo nosi taki tytuł. Artystka postanowiła zanurkować w przeszłość, otulając się nostalgicznymi, często vintage’owymi brzmieniami, które śmiało zderza ze współczesnością. Efekt jest nad wyraz intrygujący i trudny do zaszufladkowania.

7. FATHER JOHN MISTY Chloë and the Next 20th Century

Bardziej intrygująca niż dwie poprzednie, lecz nie tak angażująca co przełomowe “I Love You, Honeybear”. Father John Misty stworzył płytę, od której ciężko mi się uwolnić. Amerykański wokalista nie schodzi już poniżej pewnego poziomu, dbając nie tylko o wyszukane aranżacje kolejnych kompozycji, ale i przygotowując teksty, które złożyć się mogą na jedną, spójną historię. Płytę “Chloë and the Next 20th Century” poświęcił pościgowi za tytułową kobietą, fascynacji jej postacią czy nawet lekkiej obsesji na jej punkcie. Nie ma tu happy endu, lecz po chwili przypominamy sobie, że przecież Father John Misty zaprosił nas na pokaz filmu. A w Hollywood nic nie jest takie, jakie na pierwszy rzut oka się wydaje.

6. KING HANNAH I’M NOT SORRY, I WAS JUST BEING ME

Hannah Merrick oraz Craig Whittle są świeżymi nazwiskami na muzycznej scenie. Założony przez nich w 2019 roku duet King Hannah niespiesznie pracował nad debiutancką płytą. Ta ukazała się na początku 2022 roku nosząc zadziorny tytuł “I’m Not Sorry, I Was Just Being Me”. Formacja nie ma za co przepraszać – ich krążek jest jednym z lepszych debiutów, jakie wpadły mi w ręce w ostatnich latach, choć nie sądzę, iż duet jest na końcowym etapie poszukiwania swojej tożsamości. Ich utwory miksujące alt rock z bluesem i delikatną psychodelią przywodzą na myśl kompozycje, jakie otrzymać moglibyśmy od PJ Harvey i Nicka Cave’a. Ale jak się inspirować, to najlepszymi. W tym przypadku zaowocowało świetnym albumem.

5. THE SMILE A LIGHT FOR ATTRACTING ATTENTION

Thom Yorke z Jonnym Greenwoodem zaprosili do współpracy Toma Skinnera i zawiązali zespół, który je swoistym spinoffem do Radiohead. Przygotowana przez nich płyty “A Light for Attracting Attention” na spokojnie mogłaby być następcą “A Moon Shaped Pool”, lecz Yorke postanowił wydać ją pod szyldem The Smile, zdejmując tym samym z siebie i Radiohead ogromne oczekiwania słuchaczy. Strach był na wyrost. “A Light for Attracting Attention” to świetny album o typowej dla Radiohead sennej, melancholijnej atmosferze i melodiach miksujących art rock, psychodelię i elektronikę. Niby wszystko to już znamy, ale w wykonaniu Thoma Yorke’a nawet książka telefoniczna (pamiętacie jeszcze taki wynalazek?) byłaby pasjonująca.

4. FLORENCE + THE MACHINE DANCE FEVER

Wskazywanie “Dance Fever” chwilę po jego premierze jako najlepszej płyty w dyskografii Florence + The Machine zakrawało może na szaleństwo, ale jeszcze żadnego z ich albumów nie słuchałam z takimi wypiekami na twarzy. I robię to nadal mimo upływu kilku miesięcy. To krążek, w który włożono masę pracy, choć całość jest cudownie niewymuszona, szczera i wolna od jakichkolwiek kalkulacji. Uwielbiam zmienność Welch na tym wydawnictwie oraz idealnie zachowaną równowagę między szybszymi i balladowymi nagraniami. Po pastelowym i nużącym “High As Hope” w Florence i jej maszyny znów wróciło życie i skłonność do szaleństwa.

3. ETHEL CAIN PREACHER’S DAUGHTER

Hayden Silas Anhedönia nie potrzebowała sporej ekipy i wsparcia dużej wytwórni by stworzyć płytę, o której już się mówi, a mam wrażenie, że o której rozprawiać się będzie jeszcze więcej. Sama napisała i wyprodukowała swoje kompozycje, wchodząc na albumie takim jak “Preacher’s Daughter” w rolę nie tylko wokalistki, ale i reżyserki. Nigdy wcześniej jej utwory nie były tak kinematograficzne. Bo takie jest właśnie to wydawnictwo – każda piosenka to osobny obrazek, który wyświetla się w głowie. Sporo tu także najzwyklejszych refleksji na temat roli rodziny i religii w życiu młodego człowieka. Biorąc pod uwagę zakończenie tej historii wpływy te mogą być destrukcyjne.

2. ARCTIC MONKEYS THE CAR

Nie byłoby “The Car” gdyby nie “Tranquility Base Hotel & Casino”. Wydana przed czterema laty płyta udowodniła Arctic Monkeys, że posiadają status umożliwiający im robienie tego, na co mają ochotę. Z drugiej jednak strony ubiegłoroczna nowość Brytyjczyków nie jest ścisłą kontynuacją poprzedniego albumu. Retrofuturystyczne motywy (lubię mówić, że tytułowy hotel dryfuje sobie w przestrzeni kosmicznej, na której znalazł się w latach 70.) zastąpiła muzyka mocniej zorientowana na orkiestrowe brzmienia. Jest jeszcze bardziej fancy aniżeli było. Jest także spójniej i bardziej filmowo. Brak tu chwytliwych, stadionowych refrenów, lecz klimat, jaki Małpy wprowadzają swoją muzyką, jest dla mnie obecnie najważniejszym aspektem ich twórczości.

1. ANGEL OLSEN BIG TIME

Okres między “All Mirrors” a “Big Time” był dla Angel Olsen niczym przejażdżka roller-coasterem. W krótkim czasie wokalistka pożegnała swoich rodziców, zdecydowała się wyjść z szafy i przedstawiła światu swoją ukochaną. Żal i tęsknota przecinają się więc z miłością i nadzieją dając nam płytę spójną i zbudowaną z jednych z najlepszych, a już na pewno najdojrzalszych nagrań, jakie wyszły kiedykolwiek spod ręki Amerykanki. Angel całymi garściami czerpała z dokonań swych kolegów i koleżanek po fachu, tworząc wydawnictwo pięknie niewspółczesne. Gdy wydawało się, że artystka zapragnie uwspółcześniać swoją twórczość, ona postanowiła nagrać najbardziej amerykański i oldskulowy krążek w swojej karierze. Olsen długo krążyła wokół country, aż w końcu zdecydowała się uczynić z tego gatunku bazę wielu nowych piosenek. Z cudnym skutkiem.

One Reply to “TOP75: najlepsze albumy 2022 roku (25-1)”

  1. Chciałabym powiedzieć, że “Preacher’s Daughter” mi się podobało, ale tak niestety nie jest, krążek bardziej mnie zmęczył niż zachwycił. Także niewiele pamiętam z “Big Time”, muszę go sobie koniecznie powtórzyć. Z tej części zestawienia dobrze wspominam “Sunday in Heaven” i oczywiście “Dance Fever”, nie spodziewałam się go na tak wysokiej pozycji. 🙂
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *