TOP75: najlepsze albumy 2018 roku (75-51)

75. BISHOP BRIGGS CHURCH OF SCARS

Po pierwszym spotkaniu z pominiętym tu nagraniem “Be Your Love” wiedziałam, że ze sporego grona szykujących się na robienie muzycznej kariery wokalistek to właśnie kolejne kroki Bishop Briggs interesować mnie będą najbardziej. Imienna epka jeszcze bardziej rozbudziła mój apetyt na jej debiutancką płytę. I chociaż “Church of Scars” proponuje nam kilka naprawdę dobrych utworów, jako całość wypada nie tak okazale, jak oczekiwałam. Same kompozycje są mniej interesujące, a wymuskane produkcje zdają się momentami konkurować z samą artystką. Nie tak wyobrażałam sobie album, który w grudniu określić chciałam mianem najlepszego tegorocznego debiutu.

74. THE CARTERS EVERYTHING IS LOVE

Na “Lemonade” Beyoncé oskarżała męża o zdradę. Na “4:44” on przyznaje się, że nie zawsze był wierny swojej żonie. Zakończeniem tej telenoweli jest “Everything Is Love”. I chociaż od lat towarzyszy mi wrażenie, że miłość pomiędzy Carterami jest tylko na pokaz, otrzymując znakomitą muzykę chętnie przymknęłabym na to oko. Ich wspólny album pozostawia jednak niedosyt. Niby każdej piosenki pojedynczo słucha się całkiem nieźle, w zestawie potrafią zmęczyć. “Everything Is Love” jest krążkiem wymuszonym. Pełnym niezłych momentów, ale nic ponad to. Mimo wszystko jest to pozycja, którą traktuję jako zeszłoroczną ciekawostkę i zwieńczenie pewnej ery.

73. KERO KERO BONITO TIME ‘N’ PLACE

2018 rok był bardzo łaskawy dla fanów jednego z najciekawszych brytyjskich zespołów – dowodzonego przez Sarah Perry kolektywu Kero Kero Bonito. Łaskawy, a jednocześnie przełomowy, warto dodać. Epka “TOTEP” okazała się być nowym otwarciem dla grupy i wielkim zaskoczeniem dla jej słuchaczy. Bubblegum pop zastąpiły rockowe inspiracje. Wydana kilka miesięcy później płyta “Time ‘n’ Place” także nie przypomina przesłodzonego poprzednika (“Bonito Generation”). Wciąż sporo uroku i słodyczy w twórczości Brytyjczyków, ale na zeszłorocznym krążku objawiają się one jedynie w wokalach Sarah. Same melodie są przedziwną mieszanką różnych gatunków.

72. RITA ORA PHOENIX

Pamiętam czasy przed premierą debiutanckiego albumu Rity Ory, kiedy przedstawiana ona była jako nowa Rihanna. Nie ta charyzma, nie te produkcje, nie ta odwaga. Sorry not sorry. Stacjonująca w Wielkiej Brytanii wokalistka przy starszej koleżance po fachu wyglądała jak podróbka z bazaru. Na “Phoenix” na szczęście ktoś podpowiedział artystce, że nie warto się ścigać. Sama muzyka zawarta na płycie brzmi po prostu sympatyczniej i lżej. Tu już nie ma miejsca dla ciężkostrawnego electropopu, bo zastąpił go pop nowoczesny, nadal wzbogacony elektroniką, ale nie tak męczący. Sądzę jednak, że wokalnie lepiej wypadał poprzedni album. Chętniej Rita chwaliła się na nim głosem, tu się oszczędza. Brakuje mi także większej ilości emocji w jej wykonaniach.

71. CAMILA CABELLO CAMILA

Drogi moje i Camili Cabello przecinały się co jakiś czas. Kubańska wokalistka kompletnie mnie wówczas nie przekonywała. Irytowała mnie jej barwa głosu i brak jakiegoś charakteru, osobowości. Wydawała mi się być kukiełką, za której sznurki ktoś pociąga bez większego pomysłu. Artystka trafiła jednak na dobrych współpracowników. Słuchając płyty “Camila” nie towarzyszy mi już uczucie, że wytwórnia stara się wepchnąć mi przeprodukowany produkt. Debiut Cabello, choć na pewno nie jest dziełem wiekopomnym, pozytywnie mnie zaskoczył. A przede wszystkim odczarował wizerunek samej Camili, która w tej największej próbie, jaką jest stworzenie pierwszego albumu, pokazała się z dojrzałej strony.

70. ESTELLE LOVERS ROCK

Dobra (w komercyjnym tego słowa znaczeniu) passa brytyjskiej wokalistki Estelle trwała zaledwie kilka miesięcy. W 2008 roku wydała ciepło przyjęty album “Shine”, z którego wylansowała hit “American Boy” (feat. Kanye West). Słuchając muzyki artystki odnoszę wrażenie, że nie dotarła jeszcze na szczyt swych artystycznych możliwości. Każdej kolejnej płyty sygnowanej jej imieniem słucha się tylko dobrze. Promyczkiem w jej dyskografii jest zeszłoroczne “Lovers Rock” – krążek tak wychillowany, tak słoneczny, że przypisywać się go powinno jako remedium na stres i czarne myśli. Estelle swoimi premierowymi nagraniami przenosi nas na karaibską wyspę.

69. EDITORS VIOLENCE

Mam spory problem z szóstym albumem Brytyjczyków. Niby jest to płyta jak najbardziej poprawna i z serii tych, których nie należy się wstydzić, ale nie wywołuje takiego trzęsienia ziemi jak “In This Light and on This Evening” czy nawet “In Dream”. Jest nośnie, jest stadionowo. Piękny wokal Toma Smitha ma w tych utworach mnóstwo przestrzeni. Całość jednak nie budzi we mnie większych emocji. Editorsi znów poszli inną drogą, znów kombinowali i szukali nowych inspiracji. To podoba mi się w nich najbardziej. Na nowym krążku Tom Smith i spółka starają się nie patrzeć w tył. Chcą robić konkurencję Depeche Mode, przy jednoczesnym pozostaniu sobą.

(#18 w 2015)

68. TACONAFIDE SOMA 0,5 MG / 0,25 MG

Chociaż staram się czytać (polskie) recenzje interesujących mnie wydawnictw, od tekstów o wspólnym krążku dwóch najgorętszych raperów w kraju trzymałam się z daleka, zdając sobie sprawę, jak celny mógł w tym przypadku być wers jednej z piosenek: ziomki z Interii pisały recenzję, nim album do końca został wysłuchany. Na Quebo i Taco wylało się wiadro pomyj, ale wystarczyło przyjść na jeden z ich wspólnych koncertów by zobaczyć, jak ludzie rewelacyjnie reagują na ich muzykę. Lepszej rekomendacji nie ma. Wprawdzie “Soma 0,5 mg” i towarzysząca jej epka “0,25 mg” mogłyby tematycznie być różnorodniejsze (ile można słuchać o cieniach sławy?), ale podkłady są ciekawsze od tych, które obecnie wciskają zagraniczni raperzy. Trudno odmówić tej płycie przebojowości. Ta muzyka dostarczyła mi wiele frajdy w 2018 roku.

67. FRANZ FERDINAND ALWAYS ASCENDING

Twórczość Franz Ferdinand ma to do siebie, iż za każdym razem gładko wchodzi. Grupa nie przesadza z ilością kompozycji, które umieszcza na kolejnych albumach. Nie kombinuje także z długością nagrań i ich konstrukcją. Pod tym względem “Always Ascending” nie odstaje od reszty, będąc krążkiem przyjemnie niedługim, choć momentami niepokojąco nużącym. Słuchając tej płyty w głowie co i raz pojawiała mi się myśl, iż Franz Ferdinand już nic nikomu nie muszą udowadniać. Teraz liczy się dla nich wyłącznie dobra zabawa. Poruszających czy godnych zapamiętania treści na ich nowym krążku nie ma, ale rozrywkową funkcję spełnia on niemalże w stu procentach

66. JUSTIN TIMBERLAKE MAN OF THE WOODS

Co najbardziej przeszkadza mi w “Man of the Woods”? Zbyt duża liczba kompozycji i niezdecydowanie artysty. Justin Timberlake nie wie, czy nadal chce walczyć o swój tron króla przebojowego pop-r&b, czy może pójść w ambitniejsze dźwięki. Nowa płyta jest próbą pogodzenia tych dwóch interesów, przez co momentami odnoszę wrażenie, iż słucham składanki a nie albumu, który układać ma się w jedną całość. Doceniam jednak poszczególne numery a przede wszystkim wydźwięk krążka. Od Timberlake’a bije spokój i radość. Potrafią one się udzielić, a takie poprawianie humoru muzyką zawsze jest u mnie mile widziane.

65. JESSIE J R.O.S.E.

Wydawnictwem “R.O.S.E.” brytyjska wokalistka Jessie J odkupiła swoje winy. I chociaż nie zaczęła nagle bawić się w alternatywne brzmienia, zaproponowany przez nią zestaw piosenek wypada nadzwyczaj smacznie. Przede wszystkim dzięki samej zainteresowanej, która zaczęła śpiewać o tym, co jej leży na sercu. Czasem porusza poważne tematy, innym razem puszcza do nas oczko. Ale za każdym razem jest autentyczna. Właśnie tego brakowało mi na jej ostatnich dwóch albumach. Jessie J przekonała się, że da się mocno uderzyć o ziemię i wstać z wdziękiem.

64. LORD HURON VIDE NOIR

Zespoły takie jak Lord Huron nie zostały stworzone do zawojowywania list przebojów i wyprzedawania stadionowych koncertów. Indie folkowa kapela zza Oceanu w 2017 roku otrzymała jednak dar od lasu. Jej kompozycja “The Night We Met” wykorzystana została w jednym z najszerzej komentowanych seriali ostatnich lat – “13 powodów”. I to tak ją wpleciono, że nie było widza, który na tej konkretnej scenie by się nie wzruszył. Sukces nie zmienił Lord Huron. Zespół nieco tylko podkręcił głośność swych numerów (częściej niż akustyczne gitary sięgając po elektryczne), zostawiając melancholijny i nieco retro wydźwięk swych produkcji.

63. ARIANA GRANDE SWEETENER

Mimo iż “Sweetener” nie odbiega zbyt mocno od “My Everything” czy “Dangerous Woman”, coś się zmieniło. Słuchając Ariany w tegorocznych numerach odnoszę wrażenie, że bardziej jej się chce. Szczerze przyznam, że spodziewałam się małej katastrofy. Tymczasem otrzymałam po prostu przyjemny, uroczy album. Podoba mi się, że postawiono na minimalistyczne produkcje i przestano atakować zewsząd potencjalnymi radiowymi hitami. Chociaż nadal jest słodko i dziewczęco, w tych jasnych, wiosennych kompozycjach przemycono sporo refleksji. I właśnie to jest dla mnie największą zaletą “Sweetener”.

(#64 w 2014)

62. DAWID PODSIADŁO MAŁOMIASTECZKOWY

Pierwszy kontakt z trzecią studyjną płytą Dawida Podsiadło nie należał do najprzyjemniejszych. Od premiery debiutanckiego “Comfort and Happiness” byłam fanką tego brytyjskiego, indie rockowego oblicza wokalisty. Zawsze bardziej od “Trójkątów i kwadratów” czy “Pastempomat” podobały mi się takie nagrania jak “Where Did Your Love Go?”, “Byrd” czy “Bridge”. A “Małomiasteczkowy” nie dość, że niemalże w całości zaśpiewany jest w ojczystym języku, to jeszcze prezentuje nam najbardziej popową twarz polskiego artysty. Co nie znaczy jednak, że jego premierowe kompozycje nie są warte uwagi. Wchodzą bardzo gładko i udowadniają, że da się w naszym kraju robić niebanalny pop.

(#20 w 2015)

61. LADY GAGA & BRADLEY COOPER A STAR IS BORN (SOUNDTRACK)

Przyznam szczerze, że soundtrack “A Star Is Born” nie zrobił a mnie wielkiego wrażenia. To wprawdzie porcja porządnej muzyki spod szyldu “pop & country”, ale niewiele tu kompozycji, do których częściej chciałabym wracać – pisałam przed obejrzeniem filmu. Dopiero po jego lekturze doceniłam to, co przygotowali Lady Gaga i Bradley Cooper. Wiele kompozycji wskoczyła nagle na swoje miejsce i stała się bardziej zrozumiała. Atutem soundtracku na pewno jest dwójka głównych bohaterów. Między Gagą a Cooperem dało się wyczuć chemię. Oni sami stanęli na wysokości wokalnego zadania. W przypadku Germanotty nie jest to niespodzianka. Po porzuceniu auto tune’a dała się już poznać jako utalentowana piosenkarka. Zaryzykuje stwierdzenie, że chyba nawet bardziej lśni tu sam Cooper, którego barwa głosu świetnie łączy się w zaprezentowanymi tu brzmieniami.

60. JIMMIE D GARBAGE MUSIC FOR TRUST FUND BABIES

To mi się w poprzednich edycjach rocznych podsumowań nie zdarzyło. Płyta poznana w pierwszych dniach nowego roku wbiła się na gotową listę, wyrzucając z niej nie-powiem-wam-kogo (a tak serio na myśli mam album, który na innych portalach był pewniakiem w rankingach i walczy teraz o Grammy). Jimmie D jest pochodzącym z Kanady hip hopowym wykonawcą, który w swoich niedługich (tylko jeden track na “Garbage Music for Trust Fund Babies” przekracza trzy minuty) utworach przemyca wiele sampli i inspiracji – szczególnie sporo tu brzmień przywodzących na myśl lata 50. i 60. I to podoba mi się najbardziej, bo od paru lat hip hop przybywający do nas z Ameryki opiera się na identycznych trapowych podkładach.

59. JOHN MAUS ADDENDUM

Słuchając “Addendum” nie do końca chce mi się wierzyć, że wszystkie te nagrania powstały podczas prac nad “Screen Memories”. Chociaż obie płyty celują w podobne brzmienia, delikatnie różni się ich klimat i tematyka. Tegoroczne wydawnictwo Johna Mausa jest albumem odrobinkę jaśniejszym i poruszającym lżejsze tematy. W porównaniu do “Screen Memories” nie ma tu tylu apokaliptycznych motywów. Zastąpiła je spora dawka ironii i absurdów. Wciąż jest jednak podobnie melancholijnie, tajemniczo i mrocznie, przez co – pisząc w dużym uproszczeniu – do twórczości Amerykanina pasowałoby określenie gothic synth pop.

58. TONI BRAXTON SEX & CIGARETTES

“Sex & Cigarettes” jest najkrótszym wydawnictwem, jakie wyszło spod ręki Toni Braxton. Zaledwie półgodzinna płyta potrafi jednak zadowolić fanów wokalistki, choć przyznam, że po ośmiu latach chciałoby się usłyszeć tych piosenek więcej. Tym bardziej, że sama artystka wokalnie jest w bardzo dobrej formie, przekonując mnie bardziej niż przed czterema laty. Braxton szanuję przede wszystkim za pozostanie sobą i nieudawanie, że współczesna muzyka leży w kręgu jej zainteresowań (z małym wyjątkiem postaci “Missin’”). Dzięki temu “Sex & Cigarettes” plusuje swą dojrzałością i minimalistyczną formą.

(#49 w 2014)

57. LAUREL DOGVIOLET

Jest w moim wieku a do drzwi muzycznego biznesu puka od 2014 roku. Laurel Arnell-Cullen ma na koncie kilka epek i jeden mixtape. W 2018 roku do tej listy dopisać w końcu mogła debiutancki album  “Dogviolet”. Kiedy słucham tego wydawnictwa, trudno mi uwierzyć, że stała za nim młoda, nie mająca jeszcze za dużego doświadczenia dziewczyna. Czarująca nie tylko głosem (kobiecym, ale mającym w sobie coś jeszcze z niepokornej nastolatki), ale i osobowością, dzięki której w przyszłości nie da z siebie zrobić produktu dla mas. Choć jej muzyka wcale taka alternatywna i trudna nie jest. To raczej indie pop/indie rock o paru refrenach, które chciałoby się codziennie słyszeć w radiu.

56. CARDI B INVASION OF PRIVACY

Cardi B z chwilą pojawienia się z singlem “Bodak Yellow” nie wzbudziła mojej sympatii. Jak nietrudno zgadnąć nie rzuciłam się jej na debiutancki krążek, sięgając po niego dopiero po usłyszeniu wielu pozytywnych opinii. “Invasion of Privacy” jest mocną pozycją we współczesnym kobiecym hip hopie. Może i typową (hip hop spotykający trap nie jest żadną nowością), ale za to bezwstydnie przebojową i (często) melodyjną. Na płycie błyszczy przede wszystkim sama Cardi B, która swoje rywalki powala jedną cechą: autentycznością. Jest wulgarna, zadziorna, bezkompromisowa. Tu nic nie jest wyreżyserowane.

55. SEINABO SEY I’M A DREAM

All I want is a moment of your time śpiewa Seinabo Sey w jednej z premierowych piosenek. Cytat ten szczególnie zapadł mi w pamięć, bo w natłoku muzycznych nowości pojawiających się w każdy piątek artyści zdają sobie sprawę, jak ciężko dziś zatrzymać na sobie uwagę słuchaczy. Moje zainteresowanie nowym albumem Sey wzbudziła okładka. Od zdobiącego “I’m a Dream” zdjęcia bije ogromny spokój, którego czasami w życiu poszukuję. Sama zawartość ładnie współgra z grafiką. Sey nie kombinuje, nie stara się zaskakiwać nas na każdym kroku. Jej nowej płyty łatwo się słucha. Więc jeśli lubicie pop potraktowany rozsądną dawką elektroniki, soulu czy gospel, warto wziąć “I’m a Dream” na celownik. To tylko pół godzinki.

54. MARIAH CAREY CAUTION

Trafiłam na wiele komentarzy dotyczących wydawnictwa “Caution”. Najpoważniejszym zarzutem był brak choćby jednego utworu, który konkurować mógłby na listach przebojów z nagraniami cieszących się obecnie sporą popularnością wykonawców. Takich piosenek wymagało się od Mariah Carey od początku kariery. I takich piosenek oczekuje się i dziś, choć sama diva wysyła komunikat keep calm and enjoy the music. Ona się już nie ściga, nie rywalizuje. Ten luz idealnie słychać w jej nowych kompozycjach, których ilość bardzo mi odpowiada. Na “Caution” brak zapychaczy, każdy utwór zdaje się być oddzielnym rozdziałem historii dojrzałej kobiety. Tegoroczny krążek Carey jest jej pierwszą płytą od 2005 roku, do której naprawdę chce mi się wracać.

(#44 w 2014)

53. JOAN AS POLICE WOMAN DAMNED DEVOTION

Twórczość Joan As Police Woman jest osobliwa. Mało który artysta pochwalić się może tak równą, choć gatunkowo różnorodną dyskografią. Wokalistka nie ma na koncie ani płytowych koszmarków (patrząc oczywiście jedynie na solowe albumy) ani zapierających dech w piersiach wydawnictw. Ciężko wskazać najlepszy punkt jej płytowej kariery. “Damned Devotion”, choć jest krążkiem kompletnie innym od poprzednich, staje z nimi w jednym rzędzie. To porządna płyta pewnej siebie, silnej, choć znającej się na uczuciach i emocjach kobiety. Niezbyt może te utwory sprawdzić się mogą jako soundtrack do wiosennych dni, ale jakby co już wiecie, po co można sięgnąć jesienią.

52. TROYE SIVAN BLOOM

Na “Blue Neighbourhood” raził brak większej ilości pomysłów na kompozycje. Mało co tam zaskakiwało. Wiele nagrań zlewało się w jedną electropopową całość. Nie pomagały nawet ładne, nastrojowe wokale Troya Sivana i niezłe teksty piosenek. Na “Bloom” artysta nie traci nagle swojego wokalnego i tekściarskiego talentu. Zyskuje za to lepsze, a przede wszystkim różnorodniejsze produkcje i sięga po brzmienia, które dotąd były mu obce (kto by przypuszczał, że usłyszymy go tylko w towarzystwie pianina czy gitary akustycznej?). Przez swój melancholijny klimat płyta “Bloom” sprawiać może wrażenie jesiennego soundtracku.

51. TOM ODELL JUBILEE ROAD

Płyta “Jubilee Road” jest zdecydowanie najrówniejszym materiałem, jaki wyszedł spod rąk Toma Odella. Podoba mi się pomysł, jaki Brytyjczyk miał na ten album. Odsunął na chwilę swe problemy na bok i poświęcił uwagę osobom z najbliższego otoczenia. Muzycznie dzieje się tu jednak mniej niż na poprzednich dwóch krążkach. O ile  “Jubilee Road” konkurować może z “Long Way Down”, tak wciąż chętniej sięgać będę po “Wrong Crowd”, które z każdą piosenką przynosiło nową niespodziankę. Nowa płyta Toma niemniej jednak świetnie sprawdzi się jako soundtrack do jesiennych, wieczornych spacerów pustymi ulicami. Mimo wszystko sporo tu emocji i refleksji. I chyba za nie lubię artystę najbardziej.

(#15 w 2016)

9 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2018 roku (75-51)”

  1. “Płyta poznana w pierwszych dniach nowego roku wbiła się na gotową listę, wyrzucając z niej nie-powiem-wam-kogo”

    :OOOO kogo? Powiedz 🙂

  2. Też myślałam, że Cardi będzie wyżej 😀
    Z tej części zestawienia najbardziej lubię chyba płytę Toma Odella, jest świetna. Camila nie zrobiła na mnie większego, Ariana poza kilkoma numerami także, o Taconafide i Justinie Timberlake’u dosyć szybko zapomniałam. Ale na pewno chciałabym nadrobić m.in. Jessie J i A Star Is Born.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam 🙂

  3. Też myślałam, że Cardi i Quebonafide będą wyżej, a przynajmniej przed Podsiadło, bo z tego co pamiętam, ochrzciłaś “Małomiasteczkowego” jego najsłabszym albumem. 😀
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *