TOP75: najlepsze albumy 2020 roku (75-51)

75. SIR CHLOE PARTY FAVORS

Mimo niedługiego stażu, zespół Sir Chloe udowodnił debiutancką płytą “Party Favors”, iż nie jest grupą, która dopiero poszukuje pomysłu na siebie. To raczej muzyka ludzi, którzy znają się na wylot i nie mają ochoty iść na jakiekolwiek ustępstwa, by sprzedać swoją muzykę. Szczególnie zaintrygowała mnie postać wokalistki, Dany Foote, która – mimo młodego wieku – brzmi dojrzale i nie daje się zepchnąć na drugi plan. Ciężko tylko powiedzieć, ile w swoich głowach członkowie Sir Chloe mają pomysłów. Oby dużo, bo zdecydowanie jest to zespół, który powinien znaleźć się na radarze osób lubiących indie rockowe klimaty.

74. TEYANA TAYLOR THE ALBUM

“The Album” Teyany Taylor jest płytą, która w czasach konsumowania muzyki na playlistach nie jest w stanie odpowiednio się obronić. Sama po sobie widzę, ile trudności sprawia mi dziś obcowanie z tak długimi wydawnictwami, kiedy zewsząd dociera do mnie tyle różnych bodźców, że ciężko skupić się na jednej rzeczy. A tego wymaga trzeci krążek wokalistki. Poświęcenia mu uwagi, wsłuchania się w kompozycje. Taylor przemyciła w nagraniach wiele osobistych akcentów i przemyśleń, dobierając do nich brzmienie bardzo poprawne (ciężko zarzucić Teyanie, że nie wie, o co chodzi w rhythm’and’bluesie), ale pozbawione niespodzianek

73. ALUNA RENAISSANCE

Aluna Francis z brytyjskiego duetu AlunaGeorge zostawiła partnera i sama wyskoczyła na parkiet. I zrobiła to w dobrym momencie, bo ostatnia płyta ich zespołu pozostawiała wiele do życzenia. Francis nie nagrała solowego albumu, którym odmieniłaby oblicze brytyjskiej sceny elektronicznej. Raczej czerpie z niej inspiracje, przepuszczając je przez rhythm’and’bluesowy filtr i dodając do nich całkiem pokaźną dawkę egzotycznych rytmów. W efekcie “Renaissance” jest albumem spontanicznym, lekkim i wakacyjnym. Do posłuchania, do potupania nóżką, ale nie do zachwycania się.

72. KATY PERRY SMILE

Nie śledzę prywatnego życia Katy Perry więc i wszelkie ploteczki do mnie nie docierały. Artystka jest jedną z tych wokalistek, o których więcej mówią same teksty piosenek. Te na “Smile” są dość proste i klarowne, nie wymagające wyszukanych interpretacji. To po prostu album o wychodzeniu z najciemniejszych chwil i rozpoczynaniu wszystkiego od nowa. Wzbogacony w nieprzekombinowane i nieskomputeryzowane wokale i melodie, które brzmią nieco przestarzale. Tak jakby sama płyta trafić do nas miała dwa lata temu. nie ma tu hitów na miarę wielu starszych kompozycji Katy, ale jest kawał łatwego w odbiorze popu, który ktoś wyłączy w połowie, a inny zatrzyma dla siebie kilka piosenek.

71. CAROLINE VREELAND NOTES ON SEX & WINE

Mająca niemiecko-amerykańskie korzenie Caroline Vreeland trudniła się już chyba wszystkim. Próbowała swoich sił w aktorstwie, modelingu, dziennikarstwie. Zaistnieć chciała przed paroma laty w “Amerykańskim idolu”. W końcu w 2020 roku udało jej się skompletować materiał na debiutancki album. “Notes on Sex & Wine” (na marginesie dodam, że okładka płyty wywołała leciutki skandal) nie jest perfekcyjnym dziełem. Wokalne umiejętności Vreeland nie powalają na kolana, a ona sama jeszcze nie wie, czy chce być pop gwiazdą czy jazzową divą. Miota się więc między tymi gatunkami. Skąd więc “Notes on Sex & Wine” w moim zestawieniu? Czuję, że w Caroline tkwi spory potencjał. A z jej piosenkami spędziłam miłe chwile.

70. KIESZA CRAVE

Chociaż muzyka Kieszy w ostatnich latach sporadycznie gościła w moich głośnikach, trzymałam kciuki za Kanadyjkę i ciekawiłam się, kiedy (lub czy w ogóle) otrzymamy od niej następcę “Sound of a Woman”. “Crave” tamtego wydawnictwa w moich oczach jednak nie przebija, choć wydaje się być płytą żywszą, intensywniejszą i bardziej kolorową. Kiesza zaliczyła niezły come back, wbijając się w trendy sięgania po disco i synth popowe melodie rodem z lat 80. Sporym atutem jest rozszerzenie tego brzmienia o elementy zaczerpnięte z takich gatunków jak indie, pompatyczny rock czy nawet punk. Dla każdego coś miłego.

#57 w 2014: Sound of a Woman

69. AUSTRA HIRUDIN

Austra nigdy nie pretendowali do miana najbardziej roztańczonego zespołu świata. Można było u nich znaleźć sporo synthpopowych melodii i pulsującego elektropopu, ale z tym imprezowym klimatem przeważnie mijały się opowiadane przez Katie Stelmanis niemalże operowym głosem historie. Na “HiRUDiN” Austra nawet już nie udaje, że chce zadomowić się na playlistach naszych klubowych wypraw. To zdecydowanie najspokojniejsza płyta w historii kanadyjskiej ekipy. I, z drugiej strony, najmniej pociągająca. Najbardziej uczuciowa, ale nie będąca tym, czego po ich twórczości bym oczekiwała.

#18 w 2017: Future Politics

68. BRANDY B7

“B7” jest właśnie taką płytą, jakiej można było się po Brandy spodziewać po niemalże dekadzie milczenia i jedynie sporadycznym dzieleniu się nową muzyką. Podoba mi się, gdy artystki o karierze trwającej którąś już dekadę nie próbują ścigać się z młodszym pokoleniem (u Amerykanki objawia się to jedynie w nawiązaniu współpracy z Chance the Rapper i Victorią Monét), lecz stawiają na brzmienia, w których one same czują się komfortowo. W przypadku Norwood przełożyło się to na krążek niespecjalnie oryginalny czy mogący wywołać większe zamieszanie, ale całkiem sympatyczny. A na pewno zyskujący po kilku odsłuchach.

67. LADY GAGA CHROMATICA

Nowe wydawnictwo w wielu momentach razi mnie swoją kiczowatością i tandetnością, prezentując brzmienia, które chętnie zostawiłabym w pierwszych latach minionej dekady. Czasy szkolnych dyskotek nie są tymi, które wspominałabym z rozrzewnieniem. Z drugiej jednak strony lwia część premierowych nagrań Gagi to starannie przekalkulowane imprezowe bangery, pełne hooków, nieskomplikowanych melodii, błąkających się po głowie refrenów. A także – co dla mnie jest największym atutem “Chromatica” – mocnych, dojrzałych wokali, którym tym razem odpuszczono przytłaczającą komputerową obróbkę. Na wykreowanej przez artystkę planecie nie zamieszkam, ale w piątkowe czy sobotnie wieczory mogę wpadać.

#16 w 2016: Joanne
#16 w 2014: Cheek to Cheek

66. KESHA HIGH ROAD

Płyta “High Road” sprawia mi sporo problemów. Niby cieszy, że Kesha nie miała ochoty powrócić do elektropopu, który w jej wykonaniu bardziej mnie bolał niż przypadał do gustu, ale sporo jej nowych utworów w górę ciągnie nie muzyka, lecz warstwa tekstowa. Bo Kesha wciąż wie, czym jest sarkazm i cięty język. Nieco przeszkadza też jej niezdecydowanie. Być rozwydrzoną dziewczyną czy pokazywać się z poważniejszej strony?  Wkroczyć na parkiet czy usiąść gdzieś z boku z gitarą? W efekcie “High Road” brzmi jak składanka, na której próbuje połączyć swoje dwa oblicza.

#39 w 2017: Rainbow

65. SAMUEL ROHRER X MAX LODERBAUER X TOBIAS FREUND X STIAN WESTERHUS KAVE

Szwajcarski perkusista Samuel Rohrer zwerbował kilku kolegów (pochodzących z Niemiec i Norwegii) i przy ich pomocy złożył album, który z jednej strony brzmi jak improwizacja paru uzdolnionych muzyków, a z drugiej jak gotowa ścieżka dźwiękowa do filmu łączącego cechy sci-fi i psychologicznego horroru. “Kave” jest mieszanką instrumentalnych kompozycji z utworami, które nabierają jeszcze bardziej tajemniczego charakteru za sprawą głębokiego, hipnotycznego wokalu Westerhusa.

64. ALICIA KEYS ALICIA

Na płycie “ALICIA” Alicia Keys wykazuje zainteresowanie różnorodnością dźwięków i chętnie wstaje od pianina, by zaakcentować inne instrumenty (mam wrażenie, że na żadnym ze wcześniejszych krążków nie była aż tak za wykorzystaniem gitar akustycznych), jej premierowe kompozycje brzmią zaskakująco skromnie i odprężająco, chociaż ich tematyka nie zawsze jest optymistyczna. Alicia ponownie stała się obserwatorką szarej rzeczywistości, lecz tym razem mniej w jej nagraniach tych emocji, od których tak kipiało “Here”. Na parokrotnie przekładany album “ALICIA” wokalistka wpuszcza więcej światła, sięga po okazalszą paletę barw, zaprasza znajomych i przyznaje, że nie chce już skupiać się na gatunkach.

#9 w 2016: Here

63. AGNES OBEL MYOPIA

Pisze, śpiewa, gra na pianinie, produkuje. Duńska artystka Agnes Obel jest ucieleśnieniem współczesnego człowieka renesansu. Nie potrafię nazwać samej siebie wielką fanką jej twórczości, bo jej muzyka nie gra u mnie zbyt często, ale jak już sięgam po albumy takie jak “Citizen of Glass” czy “Aventine”, zawsze z łatwością poddaję się dźwiękom, którymi niesiony jest łagodny, magiczny głos Agnes. Zeszłoroczny krążek “Myopia” na długo zniknął w moich radarów, lecz jak bumerang powrócił w zimę. Właśnie wtedy te melodie – będące miksem indie popu, muzyki klasycznej i chamber popu – najskuteczniej wpełzają pod skórę. Miejsce w moim zestawieniu Obel zajęła niezbyt wysokie, ale to tylko wina mojego średniego osłuchania się  tym wydawnictwem.

#7 w 2016: Citizen of Glass

62. VICTORIA MONET JAGUAR

Bez większych oczekiwań sięgałam po debiutancki album Victorii Monét. Nie obserwowałam jej kariery, a twórczość Ariany Grande, dla której Amerykanka od wielu lat pisze teksty piosenek nigdy mnie aż tak bardzo nie pasjonowała, bym pragnęła poznać osoby stojące za jej utworami. Jednak po pierwszym odsłuchu “Jaguar” wiedziałam, że z pewnością do tego krążka wrócę. Muzyka artystki jest przyjemnie nieskomplikowana. I taka nienarzucająca się. Duża w tym zasługa zmiksowania niespecjalnie nowoczesnego r&b z elementami funku i disco. Wokalnie Monét nie pokazała zbyt wiele, ale sporo nadrabiają podkłady i gorące teksty.

61. ELLIE GOULDING Brightest Blue

Z muzyką Ellie Goulding, jak może zaobserwowaliście, nigdy nie było mi szczególnie po drodze. Wiele singli oraz cały epizod o nazwie “Delirium” sprawiły, że przestałam śledzić premiery jej kolejnych piosenek. Zapewne przeszłabym obok płyty “Brightest Blue” nie zaszczycając jej nawet krótkim spojrzeniem, gdyby nie pozytywnie opinie o niej do mnie docierające. I faktycznie. Ciężko mówić o “Brightest Blue” jako o popowym albumie roku, ale jest dużo lepiej niż ostatnio. Nawet jeśli nie opuszcza mnie wrażenie, iż sama Ellie do końca jeszcze nie wie, gdzie chce być – czy trzymać się z boku, czy walczyć o najwyższe miejsca na listach przebojów.

60. NOTHING BUT THIEVES MORAL PANIC

Do trzech razy sztuka? Trochę trudno mi w to uwierzyć (przeraża mnie, jak szybko płynie czas), ale Nothing But Thieves, grupa kreowana pół dekady temu na jeden z zespołów mających zbawić współczesnego rocka, oddała w nasze ręce trzeci już album. I jeśli miałabym coś o nim powiedzieć, to jako pierwsze na usta ciśnie się stwierdzenie, iż formacja naprawdę trzyma poziom. Brytyjczycy do perfekcji opanowali granie na naszych emocjach. Wiedzą też, dobra płyta to taka, która szybko się nie nudzi. W efekcie ich “Moral Panic” to ognista jazda między cięższymi, gitarowymi melodiami, a balladowymi, chwytającymi za serce punkcikami. To album o napięciu, które wisi w powietrzu – tak reklamują swoje ubiegłoroczne dzieło NTB. Ciężko się nie zgodzić.

59. MATA 100 DNI DO MATURY

Mój ulubiony Taco Hemingway mógł wydać w 2020 roku dwie płyty. Quebonafide mógł powrócić z krążkiem, na którym sporo się dzieje. Jednak to właśnie ich młodszy kolega po fachu – Mata – na dłużej mnie przy sobie zatrzymał. Wprawdzie “Patointeligencja” pozostaje jego najmocniejszym i najbardziej porażającym numerem, ale album “100 dni do matury” skrywa wiele innych dźwiękowych ciekawostek. Ale przede wszystkim moją uwagę przykuwają szczere teksty, oraz sposób, w jaki polski raper patrzy na świat. W jego spojrzeniu odbijają się bowiem problemy, rozterki i sprawy młodego pokolenia.

58. JUNGLEPUSSY JP4

Shayna McHayle, amerykańska raperka, która przyjęła przyciągający uwagę pseudonim Junglepussy, z samą swoją muzyką zbytnio wybić się nie może. Ja na jej nowy studyjny album czekałam od momentu, gdy w 2019 roku zakochałam się w kompozycji “Spiders”. To nadal najlepsza piosenka na krążku “JP4”, ale pozostałe z mniejszym bądź większym zaangażowaniem starają się dotrzymać jej kroku. Jest różnorodnie (na co przełożyła się współpraca z różnymi producentami), ale nie dane nam zapomnieć, z czyją muzyką ciągle obcujemy. Hip hop to dla Junglepussy tylko punkt wyjścia, a w tworzeniu jej oryginalnego wizerunku spory udział mają i szczere, nieco nawet pokręcone wersy.

57. ASAF AVIDAN Anagnorisis

Nowa płyta Asafa Avidana, krążek noszący ciężki do zapamiętania tytuł “Anagnorisis”,  jest zbiorem piosenek stojących w opozycji do tych, jakie artysta proponował nam na “The Study on Falling”. Utwory tworzone przy pomocy amerykańskich muzyków i śmiało inspirujące się latami 60. i 70., zastąpione zostały brzmieniem, jakie pamiętamy ze starszych płyt Izraelczyka. Jego blues i soul nabrały ponownie nowocześniejszego wyrazu, a wiele kompozycji na nowo zaczęło krążyć między filmowym klimatem a radiowymi, wpadającymi w ucho refrenami. Całość przekonuje mnie mniej niż pozostałe albumy Avidana, ale nie da się nie dostrzec, iż twórczość wokalisty nie schodzi poniżej pewnego poziomu.

56. KEHLANI IT WAS GOOD UNTIL IT WASN’T

“It Was Good Until It Wasn’t”, druga studyjna płyta Kehlani, jest albumem, który średnio pasuje do wiosennych klimatów. Sporo tu spokojnych, stonowanych dźwiękowych barw. I chociaż Kehlani nie ma ochoty na eksperymentowanie i robienie czegoś szalonego, nie potrafię mieć jej tego tym razem za złe. Jej nowy krążek jest bardzo równy i nie nudzi mi się od kilkunastu dobrych dni. Jego największym atutem są jednak naturalne, szczere do bólu teksty, w których wokalistka wylewa wszystkie żale i daje się poznać jako osoba, która rozpaczliwie szuka miłości. Nawet za cenę późniejszego złamanego serca.

55. PHOEBE BRIDGERS PUNISHER

Gdyby Taylor Swift nie wyskoczyła nagle z “Folklore”, moglibyśmy o “Punisher” mówić jako o najcichszej płycie 2020 roku, która wywołała największy szum. W przypadku Phoebe Bridgers nie możemy mówić o wielkiej rewolucji – Amerykanka pozostała wierna swoim muzycznym klimatom zaczepionym gdzieś pomiędzy folkiem a spokojnym indie rockiem. Ale przyznać trzeba, iż w takich nutach jej do twarzy. Utwory są przemyślane i poruszające. Niebanalne, choć zarazem przystępne. “Punisher” na pewno nie zostanie moją ulubioną płytą 2020 roku, ale podziwiam dojrzałość i songwriterski kunszt młodej wokalistki.

54. TAYLOR SWIFT EVERMORE

“Evermore” jest niczym ta młodsza siostra, w której mniej dojrzałości i różnego rodzaju rozterek, a więcej naiwności i prostoduszności. A także patrzenia w przyszłość z większą dozą nadziei. Przekłada się to na kompozycje które są znacznie lżejsze, cieplejsze i nie tak smutne. O ile “Folklore” chętnie na ten tytułowy folk zerkało, tak na “Evermore” Taylor Swift odkrywa głównie świat alternatywnego popu. W wielu utworach przypomina samą siebie z czasów pierwszych płyt, przez co odebrać ten krążek można jako te obiecane rejestrowanie debiutu od nowa. Warto posłuchać, lecz dla mnie poprzedni album pozostaje niepokonany.

53. DIANA KRALL This dream of you

Producent Tommy LiPuma nadał kształt płytom takich jazzowych legend jak Nat King Cole czy Miles Davis. Niemalże na samym początku swojej muzycznej kariery natknęła się na niego Diana Krall. Towarzyszył jej aż do swojej śmierci w 2017 roku. Kilka miesięcy przed jego odejściem zarejestrowali razem kilkanaście pięknych piosenek będących coverami jazzowych standardów z lat 30. czy 40. (wyjątkiem jest tytułowy utwór – to cover kompozycji Boba Dylana). Przeleżały w szufladzie Krall do 2020 roku, kiedy ta postanowiła je dopracować i wydać pod szyldem “This Dream of You”. Piękny hołd, piękne piosenki. Od czasów “Glad Rag Doll” żadna płyta Diany tak bardzo mi się nie podobała.

#38 w 2017: Turn Up the Quiet
#62 w 2015: Wallflower

52. MILEY CYRUS PLASTIC HEARTS

Amerykanka jest w świetnej formie, wyśpiewując nam wszystko to, co na sercu jej leży. A leży sporo, bo ma za sobą dwa nieudane związki, z których wyszła silniejsza. I to na jej nowej płycie naprawdę słychać. Samo wydawnictwo mogłoby być nieco szybsze, bo porcja pop rockowych, pełnych gitar kawałków ma ogromny potencjał. Jest jednak całkiem dobrze. Nie idealnie oraz nie tak, bym chciała wracać do całości często, ale ciekawie spoglądać na dojrzalszą, glamour rockową stronę Miley.

#68 w 2017: Younger Now
#2 w 2015: MC&HDP

51. MOSES SUMNEY Græ

Wydana w dwóch częściach płyta “Græ” była moim pierwszym spotkaniem z twórczością amerykańskiego artysty Mosesa Sumneya. I na pewno nie ostatnim, choć jego muzyka nie jest z półki tych, które podobnie oddziaływałyby na mnie o każdej porze. Ale już na pewno są to piosenki, w które trzeba się uważniej zagłębić. W przeciwnym razie, traktując “Græ” jako muzykę-tło, wiele z niej nie wyniesiemy, określając na końcu samego Sumneya mianem nudziarza. A tymczasem jego kompozycje pełne są kontrastów. Czasem jest zmysłowo, innym razem uduchowiono. Momentami pościelowo, chwilami psychodelicznie. Dźwiękowo także mamy do czynienia z misz-maszem. Neo soul, ambientowy pop, artystyczny rock, jazz. A mimo wszystko udało się uniknąć pułapki płyty-składanki.

2 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2020 roku (75-51)”

  1. Źle wspominam “The Album” Teyany, nie tylko jego długość, ale też uważam, że utwory mogłyby być lepiej dobrane jak na “K.T.S.E.”. Po pół roku pamiętam jedynie “We Got Love”. Zdziwiło mnie też to, że “Smile” i “Chromatica” załapały się do zestawienia, do tego pierwszego co prawda okazjonalnie wracam, ale “Chromatikę” omijam szerokim łukiem. 😛
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam.

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *