TOP50: najlepsze albumy 2023 roku (30-11)

30. Queens of the Stone Age In Times New Roman…

“In Times New Roman” jest albumem, jaki powstał na zgliszczach małżeństwa Josha Homme – związku, którego szczegóły wyciekły do mediów, i który skończył się po brutalnych przepychankach na sali sądowej. Była żona to nie jedyna przeszkoda, jaka pojawiła się na drodze wokalisty w ostatnich latach. W kość dały mu pandemia, problemy zdrowotne oraz utrata kilku przyjaciół. “In Times New Roman” rozpatrywać więc można jako proces powrotu do dobrej formy. Misję jeszcze nieukończoną, ale z dobrymi widokami na przyszłość. Muzycznie otrzymujemy krążek, który powinien zadowolić tych, co narzekają, że w rocku niż się już nie dzieje.

29. Sampha Lahai

Nowa płyta Samphy, “Lahai”, to połączenie ogromnej, soulowej wrażliwości jej autora z nowoczesnymi brzmieniami, czasem inspirowanymi synth popem, innym razem współczesnym r&b czy nawet drum’n’bassem. Na krążku dzieje się wiele, choć uważniej trzeba wniknąć w większość nagrań, by móc powiedzieć, że faktycznie dobrze się je poznało. Stąd wrażenie, że “Lahai” jest albumem nudnym i powtarzalnym, gdy ląduje tylko w tle. Sampha zaliczył udany powrót, choć nadal mocniej związana jestem z jego piosenkami wypełniającymi “Process”.

28. Bar Italia Tracey Denim / The Twits

Brytyjska formacja Bar Italia może zaliczyć ubiegły rok do udanych. Na początku roku zespół podpisał kontrakt z wytwórnią Matador Records (wydającą płyty m.in. Queens of the Stone Age, Interpol czy King Krule), a niedługo potem przygotował materiał, który pozwolił na wydanie aż dwóch albumów. Prezentuję je razem, gdyż między “Tracey Denim” a “The Twits” nie ma większych różnic czy dysproporcji. To dwa niezłe krążki, które – mimo większych finansowych nakładów – wciąż brzmią świeżo, niepokornie i garażowo.

27. Eartheater Powders

“Powders” nie jest płytą, która spodobała mi się od samego początku. I tych odsłuchać musiałam kilka za sobą mieć, by zacząć dostrzegać coś więcej. Co sprawia, że wzrasta moja ekscytacja na myśl o odkrywaniu wcześniejszych płyt Alexandry, bo zdążyłam już przekonać się, że tegoroczny album na ich tle wypada najbardziej przystępnie. “Powders” wygląda jak krążek, który na eleganckie salony chce wprowadzać elektronikę. Czasem jest jednak abstrakcyjnie, surrealistycznie. Nie idealnie, ale jeśli chce się wracać do tych piosenek, to znak, że coś w sobie mają.

26. Cat Power Cat Power Sings Dylan: The 1966 Royal Albert Hall Concert

Z nagrywania coverów na równi z własnymi, autorskimi piosenkami amerykańska wokalistka Cat Power (a właściwie Charlyn Marshall) uczyniła ważny filar swojej kariery. Projektem, który jednak wyszedł jej w tej kategorii najlepiej, jest płyta “Cat Power Sings Dylan: The 1966 Royal Albert Hall Concert”. Album jest zapisem londyńskiego koncertu i zarazem wiernym odtworzeniem występu Dylana z 1966 roku. Artystka stanęła na wysokości zadania i utrzymała na sobie moją uwagę przez cały czas trwania wydarzenia, udowadniając, że świetna z niej interpretatorka – daje coś od siebie przy zachowaniu szacunku do oryginału.

25. Sir Chloe I Am the Dog

Ich piosenka “Michelle” zgromadziła przeszło dwieście milionów streamów w serwisie Spotify, a tymczasem amerykańska formacja Sir Chloe nadal stoi w drugim rzędzie i czeka na swoją szansę, by także z innymi nagraniami dotrzeć do pokaźnej liczny słuchaczy. A mają z czym, bo ich drugi studyjny krążek, “I Am the Dog”, przebija to, co pokazali nam na “Party Favors”. Stylistycznie nie ma tu dużej wolty – to nadal indie rockowe dzieło na miarę XXI wieku. Sporo w tym graniu melancholii i dojrzałości.

24. Rozi Plain Prize

Od samego początku folk był dla Rozi Plain niczym płótno, na którym mogła mniej lub bardziej popuszczać wodze fantazji. Dotychczas robiła to jednak bardzo zachowawczo, jakby bojąc się pozwolić sobie na szaleństwo i kompletną dekonstrukcję dźwięków, z których jest znana. “Prize” jest więc albumem przełomowym – Brytyjka śmiało wprowadza folk w kolejną dekadę XXI wieku nadając mu nowoczesny, choć niedziwaczny wymiar. Wciąż jest postacią bardziej wycofaną aniżeli głośną czy robiącą wokół siebie szum, lecz przygotowane przez nią aranżacje rozbudzają apetyt na więcej

23. Birdy Portraits

Przeszło dekadę temu Birdy dała się poznać jako nad wyraz dojrzała nastolatka o bardzo melancholijnej, może nawet nieco ponurej naturze. Na kolejnych albumach również nie dawała sobie większych powodów do radości, lecz jej autorskie kompozycje miały już w sobie więcej tej młodzieńczej naiwności. “Portraits” to przełom – Brytyjka wychodzi poza strefę własnego komfortu nie wyzbywając się swojej wewnętrznej nostalgii i smutku. Kołyszemy się do jej nowych nagrań, lecz bez większego uśmiechu. W tych alt-synth-popowych, chłodnych dźwiękach bardzo jej do twarzy. Ostatni raz taką ekscytację utworami Birdy czułam… słuchając jej debiutu.

22. Róisín Murphy Hit Parade

Jeśli ktoś oczekiwał po Róisín Murphy, że ta po raz kolejny weźmie na siebie ciężar rozkręcania imprez, zbawiania klubowych parkietów i oddawania w nasze ręce piosenek, które nie tylko wbijają się w pamięć, ale trzymają się z daleka od banalności, ten po wysłuchaniu “Hit Parade” może czuć lekki niedosyt czy nawet zawód. Ubiegłoroczna Murphy to Murphy ponownie trudniejsza w odbiorze, bardziej elektroniczna i house’owa, płynąca na utrzymanych w podobnym tempie bitach. Sporo tu wokalnej melancholii towarzyszącej ciepłym, czasem hipnotycznym melodiom.

21. Carly Rae Jepsen The Loveliest Time

Chociaż na albumach Jepsen znajduję wiele nagrań, które przypadają mi do gustu, jako całość nie zachwyciła mnie dotąd żadna z nich. Aż do chwili ukazania się “The Loveliest Time”. Po melancholijnym poprzedniku nie ma już ani śladu – Carly przyznaje, że ma ochotę na po prostu dobrą zabawę. A taką dostarczają jej zeszłoroczne kompozycje. Doceniam również chęci wokalistki do eksperymentowania z brzmieniami, które niegdyś były dla niej obce i wychodzenie poza utarte schematy. Wciąż także pod wrażeniem jestem jej pomysłowości i umiejętności klejenia przebojowych refrenów.

20. Duran Duran Danse Macabre

Od lat marzyło mi się, by jakiś artysta wziął się za stworzenie płyty inspirowanej Halloween. Tymczasem ciągle dostajemy te same świąteczne kawałki, z których wyciśnięto już chyba wszystko. I chociaż album Duran Duran “Danse Macabre” nie brzmi najbardziej świeżo (mało tu nowoczesnych dźwięków, masa za to odniesień do lat 80.), to zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Krążek jawi się niczym kwintesencja halloweenowego klimatu. Są tu zarówno piosenki ciemniejsze i spokojniejsze, obok zaś kawałki, które niejedną osobę poderwać mogą do zabawy. A na parkiecie czekają już różne upiory.

19. Blonde Redhead Sit Down for Dinner

Soczysta truskawka na okładce, a w tytule zaproszenie do stołu – zespól Blonde Redhead wie, jak zwrócić a siebie uwagę. A tego właśnie potrzebował, bo jego fani na nowości czekali niemalże dekadę. Pojawić się mógł i stres, czy to danie nam posmakuje, ale już po pierwszym spotkaniu z “Sit Down for Dinner” wiedziałam, że biorę dokładkę. Blonde Readhead podążają swoją własną drogą wybrukowaną indie rockiem o elegantszym sznycie, pewnych pokładach tęsknoty i nawiązaniach do muzyki lat 70.

18. Lil Yachty Let’s Start Here

Amerykański hip hop nieczęsto gości w moich głośnikach, jednak gdy ktoś ma ochotę zrobić coś ponad trapowe bity, I’m in! Lil Yachty popularność w Polsce zdobył za sprawą kawałka “Poland”, który wprawdzie na album “Let’s Start Here” nie trafił, ale nadał całości kierunek. Bynajmniej nie do Polski – prędzej Australii, skąd pochodzi formacja Tame Impala, której twórczość najwyraźniej inspirowała Lil Yachty’ego do sięgnięcia po psychodeliczne brzmienia z pogranicza rocka, popu i soulu. W połączeniu z hip hopowym feelingiem sprawiły, że “Let’s Start Here” stało się jedną z ciekawszych płyt minionego roku.

17. Boygenius The Record

“The Record” jest jedną z tych płyt, które odłożyłam na później, nie rzucając się na przeobrażanie moich myśli w recenzję po pierwszych odsłuchach. Byłyby to raczej słowa chłodne. Pozwoliłam debiutowi Boygenius poczekać na swoją wielką chwilę. Ta w końcu nadeszła i zdecydowanym głosem muszę przyznać, iż z każdym spotkaniem poprawie ulegała moja opinia o tym wydawnictwie, a ono same stawało się bliższe. I to największa wartość dodana “The Record” – Julien, Phoebe i Lucy wciągają nas w swoje historie, sprawiając, że każdy słuchacz może poczuć się jak czwarty członek Boygenius.

16. Raye My 21st Century Blues / My 21st Century Symphony (Live at the Royal Albert Hall)

Raye na “My 21st Century Blues” jest wokalistką nie tylko wolną od wszelkich biznesowych zobowiązań, ale i zahamowań. Lektura jej debiutanckiej płyty chwilami naprawdę boli, bo zdajemy sobie sprawę, z jakimi trudami musiała sobie Brytyjka radzić. Niewygodne tematy ubrała jednak w różnorodne dźwięki, które udowadniają, że mamy do czynienia nie tylko z artystką wrażliwą, ale i wszechstronną i chętną do eksperymentowania. Nie miałam żadnych oczekiwań, a dostałam krążek, który (w sporych fragmentach) wracać do mnie będzie jak bumerang. Podobnie jak jego wersja live prosto z londyńskiej Royal Albert Hall, gdzie wszystkie kompozycje wybrzmiały w orkiestrowych, porywających aranżacjach.

15. PJ Harvey I Inside the Old Year Dying

“I Inside the Old Year Dying” jest dla mnie płytą z podobnej półki co “White Chalk”. Podobnie jak na dość często pomijanym wydawnictwie, tak i na ubiegłorocznym krążku melodie postanowiły ustąpić miejsca historiom oraz wokalom, które tu przybierają najróżniejsze formy. Ponownie zrobiło się u Brytyjki kameralnie, intymnie i jednocześnie bardzo tajemniczo. Ponownie nie ma tu chwytających się słuchacza refrenów i momentów, które zdominować mogą niejeden jej koncert. No i ponownie jest pięknie, choć nie jest to piękno, które widać na pierwszy rzut oka. Tu świat snów przenika rzeczywisty, nad wieloma numerami unosi się duch Elvisa i jego przeboju “Love Me Tender” a zainteresowanie folklorem zahacza nie tylko o melodie, ale i dialekt.

14. Say She She Silver

Say She She? Raczej chciałoby się powiedzieć, że o amerykańskim zespole należy krzyczeć jak najgłośniej. Piya Malik, Sabrina Mileo Cunningham oraz Nya Gazelle Brown, trzy Amerykanki, zamykają usta wszystkim tym, którzy sądzą, że współczesne girlsbandy nie mają nic do zaoferowania. Ich druga studyjna płyta, “Silver”, jest wydawnictwem bardzo świeżym, choć odnoszącym się do minionych dekad. Szczególnie mocno dziewczyny upodobały sobie lata 70., śmiało podbierając z funku, disco i psychodelicznego soulu. Dodając do tego harmonijne wokale i znakomitą produkcję otrzymujemy krążek, który szybko się nie nudzi.

13. Susanne Sundfør Blómi

Przez długi czas nie dawałam sobie szans w zagłębianie się w płyty norweskiej wokalistki Susanne Sundfør z obawy, że nie będę umiała odebrać ich z odpowiednim zrozumieniem. Tymczasem natknęłam się na wydawnictwo “Blómi”, które sprawiło, że oswoiłam się z twórczością artystki. A ta jest – w przypadku tego krążka – miksem chamber popu, vocal jazzu, spoken word i folku z elementami elektorniki i eksperymentalnych dźwięków. Dzieje się tu dużo, ale nad całością góruje piękna, czysta wręcz harmonia. Ta płyta po prostu wspaniale brzmi i przynosi dużo spokoju.

12. Doja Cat Scarlet

Bez gości, z jeszcze większym zaangażowaniem i kontrolą każdego kolejnego ruchu. You follow me, but you don’t really care about the music nawija nam Doja Cat w piosence “Attention” obnażając niejako prawdę o współczesnym świecie, gdzie coraz bardziej liczą się urywki piosenek do tik tokowych filmików. Takie tik tokowe momenty ma na “Scarlet” i sama Amala, lecz warto zagłębić się w cały album. Jeśli ktoś jednak spodziewał się po Doja Cat większej rewolucji, ten lekko się zawiedzie. Sporo tu sprawdzonych momentów, lecz całość ma zdecydowanie mniej radiowy charakter aniżeli starsze płyty Amerykanki. Jest też ciężej i bardziej szorstko, chropowato. Moje guilty pleasure 2023.

11. Grian Chatten Chaos For The Fly

Solowy Grain Chatten to Grian pozbawiony pazura. “Chaos for the Fly” jest płytą, na której w cień odchodzą post punkowe melodie, gitary się wyciszają, a perkusja nie ma większego pola do popisu. Zostaje nam nastrojowy, niski wokal Irlandczyka i poetyckie teksty. Tym razem dołączają do nich alt popowe aranżacje zahaczające o retro pop, folk czy chamber pop. Coś innego i coś… naprawdę pięknego. “Chaos for the Fly” nie jest jedną z tych płyt, które błąkają się długi czas w myślach, lecz obcowanie z nią już jest jednym z moich najlepszych muzycznych wspomnień z minionego roku.

One Reply to “TOP50: najlepsze albumy 2023 roku (30-11)”

  1. Z Boygenius i Carly Rae Jepsen niewiele już pamiętam. 😀 “Scarlet” miało kilka fajnych momentów, ale całość mocno mnie zmęczyła. Za to dobrze wspominam album Griana Chattena i Duran Duran.
    Pozdrawiam. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *